Łatwo za Internet kasować, trudniej stacje bazowe budować
Kłopoty zaczęły się przeszło miesiąc temu, po ostrej wichurze, więc w pierwszej chwili pomyślałem, że coś zdmuchnęło ze stacji bazowej. Od tamtego czasu Internet pod moją strzechą omdlewa regularnie. Rozpoznaję już dni tygodnia i pory dnia, kiedy można spodziewać się najgorszego.
Gdy przed miesiącem Internet, na który mam abonament w Plusie, zaczął zwalniać i przystawać, uzbroiłem się w cierpliwość i postanowiłem przeczekać. Zbroja pękła po dwóch dniówkach, na których zamiast pracować zdalnie, musiałem wziąć laptop pod pachę i pędzić do Bydgoszczy, do pustej redakcji, w której mam światłowodowe łącze. Drugiego dnia wieczorem dodzwoniłem się do konsultanta na infolinii mojego operatora.
- Kobylarnia? - zapytał flegmatycznie. - A gdzie to leży?
Wytłumaczyłem, podpowiadając, gdzie znajduje się tzw. BTS, czyli stacja bazowa, wysoki maszt z anteną, z którego płyną fale elektromagnetyczne m.in. do mojego domu. Konsultant dłuższą chwilę coś sprawdzał, po czym odparł. - Wygląda na to, że sygnał powinien docierać do pana dobrej jakości. Ale niestety ta stacja bazowa jest już bardzo obciążona. Zanotuję pana zgłoszenie i przekażę pionowi technicznemu - zaoferował.
Potem padło pytanie o router, którego używam. Podyktowałem symbol z obudowy. Znów dłuższa cisza i wreszcie odpowiedź: - To stary model, nie obsługuje LTE… Od słowa do słowa i za chwilę zostałem przełączony do konsultanta, który handluje sprzętem telekomunikacyjnym. Po kolejnym kwadransie za marne 450 zł plus koszty dostawy stałem się szczęśliwym nabywcą najlepszego w całej ofercie routera stacjonarnego. Bardzo szybko przywiózł mi go kurier. Ustawiłem nowy router na pięterku, w oknie, które wychodzi na stację bazową. Router rozbłysnął błękitnymi diodami. Te od siły sygnału pokazały trzy kreski na pięciostopniowej skali. Przez sobotę i niedzielę nowy sprzęt radził sobie całkiem, całkiem. W poniedziałek Internet wyhamował…
Kolejna rada z mądrej infolinii brzmiała: może zewnętrzna antena kierunkowa pomoże. Znów złapałem wiatr w żagle. W Internecie wyszperałem okazję: antenę o budzącej zaufanie nazwie Tajfun. Tajfun kosztował marne 120 zł plus koszty dostawy. W markecie budowlanym za pięć dyszek dokupiłem dwumetrową, ocynkowaną rurkę, obejmy do mocowania oraz wkręty. Z pomocą młodszego i chudszego sąsiada zamontowaliśmy Tajfun najwyżej jak pozwalała drabina budowlana. Końcówkę przewodu od anteny przykręciłem do gniazdka w routerze. Na wyświetlaczu zapaliła się czwarta kreska. Przez sobotę i niedzielę Internet działał szybko. W poniedziałek przed południem zwolnił. Na szczęście już nie do zera, więc nie musiałem znów brać laptopa pod pachę i pędzić do redakcji.
Nauka kosztuje - w moim wypadku około 700 zł. Dzięki tej daninie wiem już, że dalsze inwestycje w gadżety mające przyspieszyć Internet nie mają sensu. Z pustego i Salomon nie naleje. Nauczyłem się, że bardziej obciążające przesył danych prace najlepiej wykonywać wczesnym rankiem lub późnym wieczorem. Nie ma wtedy dużej konkurencji - rano ze strony uczniów odbębniających zdalne lekcje i takich jak ja e-pracowników; wieczorem ze strony fanów Netfliksa czy HBO GO, raczących się filmami.
Zastanawiam się tylko, jaki efekt wywołała moja skarga na przeciążoną stację bazową Plusa na obrzeżach Brzozy. Owszem, po rozmowie z konsultantem otrzymałem wiadomość, że skarga została zarejestrowana. Ale przez miesiąc żadnego dalszego ciągu nie było. Choćby odpowiedzi, że baranie głosy nie idą w niebiosy.
Wśród robiących bokami w czasie pandemii branż na pewno nie ma operatorów telefonii komórkowej. Wyrzucone z biur i szkół rodziny kupują dodatkowe numery telefonów, powiększają abonamenty na rozmowy i Internet. Operator zarabia na tym potężne pieniądze. Mógłby zainwestować je w rozwój swego potencjału. Nie tylko w telefonię 5G. Także w stacje bazowe w Brzozie, Osielsku czy Murowańcu - bo słyszałem, że i tam ludzie mają problem z Internetem.