Przysięgam, że nigdy nie współpracowałem z Służbą Bezpieczeństwa - mówił Lech Wałęsa podczas konferencji prasowej w Europejskim Centrum Solidarności, po powrocie ze spotkania noblistów w Kolumbii
- Nigdy nie byłem po tamtej stronie. Miałem własne metody walki, uważałem, że należy z esbekami rozmawiać, żeby wygrać - tłumaczył Wałęsa. - Przekonywać ich do swoich racji. Ale rozmawiać nie znaczy współpracować! Nie na zasadzie zdrady, tylko ogrania wroga. Ale dziś sobie pluję w brodę i myślę: po cholerę z nimi gadałem? Chciałem ich nawracać? Może to było naiwne, ale skąd ja, prosty robotnik, miałem to wiedzieć? Samotnie walczyłem z systemem, z czego nie zdawałem sobie do końca sprawy.
W książce „Droga nadziei” przyznał pan, że podpisał jakieś dokumenty w komendzie MO - pytali dziennikarze. „Nie wyszedłem z tego całkiem czysty” - takie były pańskie słowa.
Podpisałem papiery standardowe, takie, jakie wszyscy podpisywali, że nie powiem nikomu o tym, co działo się w komendzie i tak dalej. To nie było żadne zobowiązanie do współpracy. Nikt nigdy mnie nie złamał. Walczyłem, jak umiałem, więc mój styl walki może się nie podobać, ale to inna sprawa. Dziś łatwo być bohaterem, ale wtedy? Mało nas było. Nie widziałem na barykadach profesora Zybertowicza z Torunia, który dziś rzuca oskarżenia na lewo i prawo. W latach 70. za tę walkę byłem wyrzucany z trzech kolejnych zakładów pracy. Ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina zwolniono mnie po 10 latach pracy, mimo że prawo chroniło mnie z co najmniej trzech powodów. Byłem społecznym inspektorem pracy BHP - to raz, jedynym żywicielem rodziny - to dwa, a poza tym miałem mandat do rady zakładowej. Przez dwa lata mniej więcej pracowałem w Zrembie i też mnie zwolniono, a na dodatek zabrano mi prawo jazdy za ulotki o Grudniu’70 przyklejone na szybach mojej starej warszawy. Musiałem ponownie zdawać egzamin. Potem udało mi się dostać pracę w Elektromontażu i znowu mnie wyrzucili. Czy tak by postępowali ze swoim agentem?
Dziennikarze pytali o dokumenty z teczki Kiszczaka. Niektóre z nich grafolodzy z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna uznali za autentyczne, napisane pana ręką.
- Dokumenty, które pokazuje IPN, są podrobione - przekonywał Wałęsa. - Pytam: po co w latach osiemdziesiątych SB miałaby fałszować dokumenty podrzucone Komitetowi Noblowskiemu, mając prawdziwe dowody mojej współpracy? No po co? A czytaliście wspomnienia Mieczysława Rakowskiego? Napisał, że nic na mnie mieli!
- Ale grafolodzy…
- Opinie grafologów mogą być różne. Powołam swoich grafologów i wtedy zobaczymy, kto ma rację. Moim zdaniem, sprawa wyglądała tak: esbecy pozakładali podsłuch w zakładach pracy, nagrywali nasze rozmowy, a potem spisywali je i przedstawiali swoim przełożonym jako donosy „agenta”. To było sprytne posunięcie, bo służyło skłóceniu kolegów: skoro była rozmowa w cztery oczy, a SB wiedziała, o czym mówili, to zaczynali podejrzewać się wzajemnie.
- IPN podał, że zapłacili panu 11 700 złotych - przerwał jeden z dziennikarzy.
- Nie mam z tym nic wspólnego - oburzył się Lech Wałęsa. - Grosza nie wziąłem. To sami esbecy pewnie brali pieniądze „na Bolka”. Może za to spisywanie?
- Mówi się, że SB szantażowała pana, gdy był pan prezydentem. Jako dowód przypomina się, że wspierał Pan „lewą nogę”.
- Mój Boże! Chciałem, by wszyscy, z prawa i z lewa, pracowali dla dobra Polski. Przecież na tym polega demokracja!
- Gdy został Pan prezydentem, wypożyczył Pan esbeckie dokumenty i oddał zdekompletowane.
- Widziałem tylko kopie. Odbitki ksero wyrywałem?!
- Co Pan będzie dalej robił w tej sprawie?
- Zajmują się tym moi prawnicy, ale sądzę, że dopóki rządzi ta ekipa, nic nie da się zrobić, bo ci ludzie chcą mnie wykończyć. Mają was wszystkich za głupków, skoro chcą wam wmówić, że Solidarność powołał Kiszczak. Że Kiszczak obalił komunizm! Niszczą nasz piękny mit. Niszczą nasz dorobek. To właśnie są zdrajcy Polski. Gdy ja walczyłem, oni siedzieli jak myszy pod miotłą. Teraz są odważni.