100 tysięcy zarażonych dziennie w całym kraju, 15 tysięcy w samej Małopolsce, 5 tysięcy w Krakowie. Armageddon zdrowotny, gospodarczy i społeczny. To jedna z ponurych prognoz matematyków i epidemiologów, jakie w ostatnich dniach trafiły na biurko wicepremiera Jarosława Gowina. I to nie najczarniejsza. Szef ministerstwa rozwoju, pracy i technologii - równie ważnego jak resort zdrowia – musi na podstawie tych przewidywań tworzyć taktykę i strategię walki z koronakryzysem. A ministerstwo w zasadzie dopiero się tworzy – po „rekonstrukcji” przeforsowanej w czasie, jaki Bóg ofiarował nam na przygotowanie do wojny.
Czy polski rząd przeputał ów cenny czas na haniebne swary wewnątrz koalicji? Ano przeputał. Czy czołowi politycy PiS i niektórzy z opozycji wygadywali piekielne bzdury o „końcu pandemii”? Ano wygadywali. Czy tyrady premiera i prezydenta sugerujące, by nie bać się zarazy i wyluzować, zasługują na potępienie? Ano zasługują. Czy zaangażowanie posłów Konfederacji w protesty tzw. koronasceptyków (czytaj – debili) wywołuje odruch wymiotny? Ano wywołuje.
Nie ma to dziś jednak żadnego znaczenia, podobnie jak rozważania, czy gen. Kleeberg mógł osiągnąć więcej pod Kockiem. Ta bitwa to przeszłość. Ale wojna trwa. I musimy zrobić wszystko, by ją wygrać.
Wojnę tę toczymy na dwóch głównych polach bitewnych. Na pierwszym stawką jest nasze zdrowie, na drugim – kondycja gospodarcza kraju i małych ojczyzn. I – jak to na wojnie – powodzenie lub porażka na jednym polu warunkuje zwycięstwo lub klęskę na drugim. Co istotne - chyba wszyscy, włącznie z premierem Morawieckim i wicenadpremierem Kaczyńskim, a być może nawet prezydentem Dudą, który zaszył się w jakimś Sulejówku (czy raczej Berdyczowie), zdają sobie sprawę, że żadnej z tych batalii nie da się wygrać zarządzając kryzysem wyłącznie z poziomu centralnego.
Walka o życie Polek i Polaków toczy się w szpitalach powiatowych, ośrodkach zdrowia i pomocy społecznej, DPS-ach, ale też zarządach dróg, wodociągów, miejskich przedsiębiorstw komunikacji i innych samorządowych podmiotach, których celem jest zapewnienie mieszkańcom bezpiecznych i normalnych usług – w niebezpiecznych i nienormalnych czasach. Walka o kondycję gospodarki toczy się w milionach małych i większych firm, ale też w samorządach składających zamówienia na rynku.
Myśmy, jak większość zachodniego świata, powariowali, nurzając się na co dzień w ideologiczno-partyjnych sporach, ba – z rozpędu/atawizmu robimy to nadal. Jakbyśmy zapomnieli, że świat w którym żyjemy, pełen jest potężnych wzajemnych zależności. Prosty przykład: władza centralna nie może być na wojnie z samorządami i zabierać im pieniędzy, bo jeśli, nie daj Bóg, kasy samorządów opustoszeją, to czeka nas załamanie usług publicznych, zagrażające zdrowiu i życiu Polaków. Czeka nas też zatrzymanie inwestycji – a wtedy masa firm upadnie, zwalniając pracowników i ciągnąc na dno dostawców czy kooperantów. Zaglądamy w czeluść pandemonium. Gdy w nią wpadniemy, nie wyjdziemy przez lata. Wszyscy.
Zaradzić temu możemy jedynie wspólnie, ponad podziałami i ambicjami. Samorządy terytorialne i organizacje gospodarcze muszą być partnerami dla siebie nawzajem, a zarazem – stać się równorzędnym partnerem dla władzy centralnej. To jedyne lekarstwo na ten kryzys.