Nici z łaski prezydenta. Na lekarza łapownika czekało więzienie
W Albumie Białostockim nr 412 Andrzej Lechowski przypomniał perypetie lekarza więziennego Sergiusza Andrijewskiego. Został on aresztowany jesienią 1936 r., zwolniony za kaucją, a wiosną roku następnego stanął przed białostockim Sądem Okręgowym. Główny zarzut dotyczył pobierania różnych sum od rodzin pensjonariuszy „szarego domu” przy Szosie Baranowickiej, w zamian za informacje o zdrowiu i ułatwianie odsiadki. Wyrok brzmiał: 1,5 roku więzienia w zawieszeniu na 5 lat, 500 zł grzywny i 130 zł kosztów sądowych. Nie był to jednak koniec korupcyjnej historii. Prokurator Kunicki złożył odwołanie do Sądu Apelacyjnego w Warszawie.
Sąd Apelacyjny zebrał się 21 września 1937 r. Spośród zastrzeżeń wniesionych przez białostocką prokuraturę, najważniejsze dotyczyło postępowania lekarza wobec więźnia Mojżesza Konwisera. Konwiser był oszustem matrymonialnym, grasującym po całej Polsce. W 1935 r. przybył do Białegostoku, gdzie szybko znalazł kolejną ofiarę. Stała się nią Mina Chwat, dwukrotna rozwódka z zamożnego domu. Wkrótce przy ul. Giełdowej odbyło się huczne wesele. Po kilku miesiącach sielanki Mojżesz Konwiser zniknął, a z nim waliza z cenną, karakułową garderobą. Odnaleziony przez policję w Warszawie, wśród służewieckich hazardzistów, na początku 1937 r. stanął przed obliczem białostockiego wymiaru sprawiedliwości. Dostał rok więzienia. Czekały go też procesy wytoczone przez inne, okradzione kobiety.
W przypadku Konwisera Andrijewski dopuścił się grubszego przestępstwa. Aby ułatwić mu czasowy pobyt na wolności, wystawił pisemne orzeczenie, że stan zdrowia więźnia wymaga przerwy w odbywaniu kary. Oczywiście Konwiserowi nic nie było. Stwierdzili to później powołani biegli sądowi. Według świadków machlojkę spowodowała obiecana przez Minę Konwiserową (ciągle kochającą małżonkę) kilkusetzłotowa gratyfikacja dla lekarza. Ten w swoich zeznaniach twierdził, że uczynił to wyłącznie z litości, dostrzegając u więźnia Konwisera depresję po śmierci matki. Pobyt na wolności miał pomóc w jej przezwyciężeniu. Sąd białostocki, być może ujęty ostatnim słowem Andrijewskiego - „proszę o łagodny wyrok, który pozwoli mi podźwignąć się z mojego upadku” - okazał się wyrozumiały.
Sąd Apelacyjny nie podzielił tej pobłażliwości. W postępowaniu doktora Sergiusza Andrijewskiego dostrzegł świadome łamanie prawa oraz zły wpływ na morale pozostałego personelu medycznego i strażników. Poza tym stwierdzono, że lekarz w widoczny sposób faworyzował osadzonych w więzieniu komunistów. Wymiar kary został utrzymany, ale bez zawieszenia, zaś grzywnę podniesiono do 2 tys. zł. Sąd Okręgowy w Białymstoku miał ten wyrok kategorycznie wyegzekwować.
Adwokaci Andrijewskiego, pp. Zdrojewski z Białegostoku i Kurcjusz z Warszawy nie dawali jednak za wygraną. Sprawa ciągnęła się jeszcze w roku następnym. Skierowana została prośba do prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Do jej rozpatrzenia były lekarz więzienny przebywał na wolności. 30 lipca 1938 r. Ministerstwo Sprawiedliwości, opiniujące prośbę, nie nadało jej dalszego biegu, uznając, iż na to nie zasługuje. Po wyczerpaniu wszystkich możliwości Sergiusz Andrijewski sam zgłosił się do więzienia białostockiego. Stąd trafił do „czerwoniaka” w Łomży. Czekało go za kratkami 18 miesięcy. Bez kilku dni, które po drodze zaliczył. Po tej aferze białostocki szpital więzienny znalazł się pod baczną obserwacją policji. Stwierdzono, że więźniowie nadal łatwo kontaktują się ze światem zewnętrznym. Przekazują grypsy rodzinie i wspólnikom. Śledztwo wykazało, że łącznikiem był felczer więzienny Godlewski, dawny współpracownik Andrijewskiego. Na pewno nie robił tego bezinteresownie.