Lekarze nie są bogami, a pacjenci aniołami. Jak się mają porozumieć?
Śląska Izba Lekarska rozpoczyna debatę o dehumanizacji medycyny. Jutro konferencja. Dziś w DZ prof. Jan Duława ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego mówi o tym, jak powinny wyglądać i jak wyglądają relacje pacjent-lekarz.
My, lekarze, nie zawsze możemy dać „gwarancję”, nie zawsze mamy szansę, by naprawić „szkodę” - mówi prof. Duława
Dziś nie ma pacjentów, są świadczeniobiorcy. Nie ma lekarzy, są świadczeniodawcy. I oczywiście jest wszechmocny jeden płatnik - NFZ. Czy obowiązujący dziś w medycynie „słownik wyrazów obcych” utrudnia relacje lekarz-pacjent, które powinny być oparte na empatii i zrozumieniu?
Osobiście walczę z tą nowomową. Brzmi strasznie w moich uszach. Z jednej strony, z czym się zgadzam, lekarza obowiązuje imperatyw kategoryczny: dać pacjentom wszystko, każdego traktować tak, jakby się opiekowało własną matką, nawiązać z pacjentem relacje partnerskie. Z drugiej jednak strony, każe się nam „ustawiać” pacjentów w kolejce, zlecać im „procedury”, oczywiście do momentu, aż się nie wyczerpie „kontrakt”, zaś wybór każdej decyzji medycznej musimy uzasadnić ekonomicznie, choć nie jest to zawsze możliwe, bo przecież wybory podejmowane przez lekarza nie zawsze, niestety, przekładają się na oczekiwany i szybki efekt. Narzucono nam więc rolę „świadczeniodawcy”, ekonoma. Mamy problemy, gdy chcemy u jakiegoś pacjenta przyspieszyć badania, bo od razu jesteśmy podejrzewani o jakąś nieuczciwość, branie łapówek. Nie mam wątpliwości, że pacjenta i lekarza powinna obowiązywać relacja największego zaufania. Ale pacjent też musi chcieć dialogu. Musi wykazać do niego emocjonalną i intelektualną gotowość.
Jak oceniłby pan dzisiejsze relacje pacjent-lekarz. Środowisko medyczne mówi o rosnącej agresji, nie tylko słownej. To „zimna wojna”? Czy jest miejsce na zaufanie?
Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Wszystko zależy w ostateczności od konkretnego człowieka. Pacjent przychodzi, wysłuchuje, mówi, że jest zadowolony, a potem siada przed komputerem i zaczyna oceniać. W sieci czuje się bezkarny, a internet wszystko zniesie. Niektórzy uważają, że aby lekarz „dobrze pracował”, trzeba go do tego zmusić, ba, zastraszyć. Jedna z moich koleżanek usłyszała od rodziny pacjentki, że „ją na mydło przerobi”. Nie mówię tego po to, by się żalić i udowadniać, że lekarze są zupełnie niewinnymi uczestnikami relacji. Jak w każdej grupie społecznej, są różni. Cóż, wszyscy jesteśmy częścią społeczeństwa, jak np. politycy, których to społeczeństwo wybiera.
Schemat płacę i wymagam? Wolny rynek? Czysty biznes? Może nie ma odwrotu od tego modelu medycyny?
Medycyna nie jest biznesem, choć rozumiem, że musi funkcjonować w pewnych ekonomicznych ramach. Nie ma państwa, które nie miałoby tych ograniczeń. Jednak medycyna jest to „biznes” nietypowy, wyjątkowy. Lekarze nie sprzedają samochodów, bo zdrowia nie da się sprzedać jak nowego modelu porsche, choć trochę da się je „kupić”, gdyż osoby o wyższym statusie materialnym stać na więcej. Do tego, im wyższe wykształcenie, tym większa świadomość, że o zdrowie trzeba dbać: zapobiegać chorobom, badać się, prowadzić zdrowy tryb życia. My, lekarze, nie zawsze możemy dać „gwarancję”, nie zawsze mamy szansę, by naprawić „szkodę”. Oczywiście można złożyć „reklamację”, co w tym przypadku oznacza np. roszczenia sądowe, ale w żadnym wypadku kontaktu lekarz-pacjent nie należy traktować jak prostej transakcji. Poza tym warto pamiętać, że nasze zdrowie tylko w 20 proc. zależy od lekarza i jego interwencji. Reszta zależy tylko i wyłącznie od nas, uwarunkowań środowiskowych etc.
Myślę, że część osób podziwia lekarzy, a jednocześnie im zazdrości, np. pieniędzy, statusu społecznego, chociaż nie zdaje sobie sprawy z odpowiedzialności związanej z wykonywaniem tego zawodu, z ogromu pracy, jaką trzeba włożyć w zdobycie wiedzy.
Uważam, że w pacjentach wzbudzono złudne przekonanie, że mogą wymagać od lekarza rozwiązania wszystkich zdrowotnych, a nawet egzystencjalnych problemów. A jak mu się nie uda, to idzie się do mediów, do adwokata. Lekarze nie są bogami.
Z filmu „Bogowie”, opowiadającego o pierwszym w Polsce przeszczepie serca, wynika, że trochę jednak są.
Film jest atrakcyjny dla widza, ma wartką akcję, dobry scenariusz, został świetnie zagrany, ale - tu abstrahując od osoby prof. Zbigniewa Religi - nie może być wzorem lekarz, który po śmierci swojego pacjenta duszkiem wypija butelkę koniaku. Śmierć jest nieodłącznym elementem medycznej profesji, ludzkiego życia. Nie da się wyleczyć ze śmierci. Nie chodzi o to, że lekarz nie powinien okazać współczucia. Nie byłby wtedy człowiekiem, tylko maszyną. Ma prawo do okazania słabości. Nie może jednak ulegać słabościom w taki sposób.
A może jest tak, że Religa reprezentował romantyczne czasy polskiej medycyny. Tylko szaleni, niepokorni, kontrowersyjni powodują, że mamy postęp i potem więcej im wybaczamy. Teraz lekarze są profesjonalni, ale stracili trochę duszy.
Nieprawda. Więcej wybaczamy, jeśli osiągną sukces. Porażka strąca z piedestału. Proszę zauważyć, że powiedziała pani o pierwszym w Polsce przeszczepie serca, podczas kiedy to był pierwszy udany przeszczep. Oczywiście, odwaga w medycynie jest niezwykle istotna. Pionierzy, przecierający szlaki nowym metodom leczenia, często byli skazywani na wykluczenie, zawodowy ostracyzm. Nie chciałbym jednak, aby przypisywano lekarzom jakiś boski pierwiastek. Zdecydowanie ważniejszą cechą w przypadku zawodu lekarza jest pokora. Medycyna uczy, że im człowiek więcej wie, tym więcej nie wie. Miałem szczęście być uczniem prof. Franciszka Kokota, nestora polskiej medycyny, wyjątkowego człowieka. Czasem wydawało mi się nawet, że mam od profesora lepszy pomysł, coś lepszego do zaoferowania pacjentowi. Cóż, szybko okazało się, że to prof. Kokot miał więcej razy rację ode mnie. Uznałem, że lepiej polegać na jego wiedzy, doświadczeniu i autorytecie, bo myli się zdecydowanie rzadziej niż ja. Teraz, po 36 latach pracy, wiem, jakie to ważne.
Jednak o prof. Kokocie nie nakręcono by takiego filmu jak o prof. Relidze. Co mówię z wielkim żalem.
Po pierwsze, to osobowości nie do porównania, po drugie reprezentanci innych charakterów i szkół w medycynie, a po trzecie - film o prof. Kokocie musiałby się toczyć wśród tomów ksiąg, zawierać pauzy na przemyślenia, zaś większość scen rozgrywałaby się w gabinecie profesora, który prowadziłby ze sobą dialog wewnętrzny, bo szukałby rozwiązań, by dla dobra pacjenta jak najszybciej i jak najskuteczniej połączyć dostępną mu wiedzę z możliwościami i stanem chorego. Kto by napisał taki scenariusz? (śmiech). To właśnie jest wspaniałe w zawodzie lekarza, że nauka, która przecież nigdy nie jest zakończona, bo jest procesem, znajduje natychmiastowe wykorzystanie praktyczne. Tylko decyzja jest jednak obarczona jakimś ryzykiem. Oczywiście tak też mają np. konstruktorzy silników samolotowych, ale w przypadku lekarzy to nowe rozwiązanie często oznacza zdrowie lub dalszą chorobę, życie lub śmierć, bez możliwości wykonania tysięcy testów poprzedzających „wdrożenie do powszechnego użytku”. Poza tym, o ile są takie same samoloty, nie ma dwóch takich samych chorych. Każda operacja jest tak naprawdę zastąpieniem szkody inną, mniejszą szkodą. W dużym stopniu wyborem mniejszego zła. Podobnie rzecz się ma z nowymi lekami. Tak naprawdę pewne działania niepożądane mogą się pojawić po kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu latach.
Polacy są wychowani na doktorze Judymie, poświęceniu bez zapłaty. Czy czas Judymów już minął?
Nie można traktować medycyny jedynie jako źródła zarobkowania. Oczywiście, są tacy lekarze, ale osiągają cel na krótką metę. Ale lekarze muszą zarabiać godziwie. Powinni się dokształcać, mieć czas dla pacjentów. Nie tylko społeczeństwo i pacjenci wymagają od lekarzy więcej. Przy moim całym krytycyzmie wobec błędów i zaniechań twierdzę, że zdecydowana większość lekarzy ma wobec siebie wysokie wymagania i wbrew upowszechnianym opiniom uważam, że większość potrafi lub bardzo stara się im na co dzień sprostać. Trzeba jednak podkreślić, że o ile można oczekiwać od lekarzy przyzwoitości, to nie można od każdego żądać heroizmu. Nie każdy może być herosem etyki, emocji i intelektu. Chociaż warto się starać. Proszę zobaczyć, jak to wygląda w różnych środowiskach, czy w ogólnej populacji.
Mówimy o narastającym zjawisku dehumanizacji medycyny. I wcale nie chodzi o udział w relacjach z pacjentami techniki, urządzeń, komputera, choć też ma to swoje znaczenie.
Ostatecznie wywiadu lekarskiego nie przeprowadzi komputer, tak jak porządną spowiedź trudno przeprowadzić przez internet. Jeśli miałbym wybierać, to wolałbym, aby operował mnie człowiek, a nie robot, a to, czy uda się zatrzymać dehumanizację medycyny, zależy nie tylko od lekarzy, chociaż ich rola może okazać się kluczowa.