Leszek Gnoiński o muzyce rockowej: Myśmy się tą muzyką modlili
Rock stał się pewnego rodzaju siłą napędowa do tworzenia nowej rzeczywistości, do opisu świata. Nie był tylko wygłupem młodego pokolenia, jak chcieli to widzieć nasi rodzice, a czymś poważniejszym. To część naszej kulturowej tożsamości – o muzyce rockowej i jej wielkich, odchodzących wirtuozach mówi Leszek Gnoiński, dziennikarz i autor książek muzycznych.
Wybitny gitarzysta Jeff Beck zmarł 10 stycznia. Co pomyślałeś, kiedy usłyszałeś, że nie żyje?
Pomyślałem, że oto kolejny wielki człowiek z tego pokolenia odchodzi. Jeff Beck był jednym z wirtuozów gitary, ikoną lat 60. Grał z zespołem The Yardbirds; miał też swój zespół The Jeff Beck Group. U niego zaczynał Rod Stewart. Przypomniała mi się piosenka „People Get Ready”, którą Rod Stewart zaśpiewał u niego gościnnie i która połączyła ich na nowo po wielu latach. Pomyślałem, że to straszne, że ludzie z tego pokolenia odchodzą, choć już wielu z nich nie ma od lat.
Kogo masz na myśli mówiąc „ludzie z tego pokolenia”?
Mam na myśli to pokolenie muzyków, którzy byli wielcy w latach 60. i 70., którzy tak naprawdę tworzyli podstawy tego rocka. Tego rocka, którego dzisiaj znamy i do którego do dzisiaj wracamy. Dla mnie, dla mojego pokolenia jest to zatrważające, bo jeśli odchodzą nasi idole, to po nich będzie nasza kolej. To nie jest wizja, która napawa optymizmem.
Porozmawiajmy o tych wielkich, którzy tworzyli podstawy rocka i inspirowali kolejnych artystów.
Rock to muzyka, która narodziła się z buntu; sama była buntem i w latach 60. stworzyła nową kontrkulturę. Zarówno wspomniany Jeff Beck, czy zespoły takie jak Led Zeppelin obchodzący teraz 55 rocznicę powstania, oni wszyscy tworzyli wtedy zręby tego, co dziś uważamy już za klasykę, kontury tego nowoczesnego rocka, który istnieje do dzisiaj i z którego bardzo wielu artystów czerpie całymi garściami, zdobywając często ogromną popularność. Nie bez powodu wspominam Led Zeppelin obok Becka, bo przecież on grał w The Yardbirds z Jimmy’m Page’m, późniejszym twórcą Led Zeppelin, które właśnie powstało na gruzach tamtego zespołu. Lata 60., a zwłaszcza ich końcówka były zupełnie niezwykłe; co miesiąc wychodziła jakaś płyta, która stawała się kamieniem milowym w muzyce rockowej. To było coś świeżego, nowatorskiego; rodziły się nowe brzmienia poprzez tworzenie nowych możliwości dla instrumentów i podejście do nich. To wszystko stawało się formatywne dla tego, co działo się w kolejnych dziesięcioleciach. Oczywiście jestem za młody, aby to pamiętać, ale w pewnym momencie po prostu sięgnąłem do tej muzyki i zafascynowałem się nią.
Miałeś jakąś płytę Led Zeppelin?
Mam wszystkie płyty Led Zeppelin.
Teraz tak. Teraz to każdy może mieć. Pytam o te czasy, kiedy Ty sam formowałeś się jako słuchacz muzyki rockowej.
Wtedy nie miałem, bo mieć nie mogłem. Muzyki zacząłem świadomie słuchać w roku 1979. Chwilę później mój tata kupił amplituner Amator – radiowy odbiornik stereofoniczny średniej klasy, z dwiema dziesięciowatowymi kolumienkami. Podłączyliśmy i pierwsze, co wysłuchałem w stereo, to dwa utwory z ostatniej płyty Led Zeppelin „In Through the Out Door”, którą puścił Piotr Kaczkowski w radiowej Trójce. Później nagrywałem ich utwory na kasety. Płyt nie miałem. Kompaktowe zacząłem mieć w latach 90., a winylowe dopiero w dwutysięcznych. Wcześniej nie było mnie na nie stać. W Polsce te płyty nie wychodziły, przywożono je ze świata i były drogie. Miałem co prawda dużą rodzinę na zachodzie, ale nikt mi płyt nie przesyłał, ani ja o nie nie zabiegałem. Poza tym nie wyjeżdżałem za granicę. Mój brat kilka razy wyjechał, bo śpiewał w chórze. Koncertowali w Europie Zachodniej, więc parę razy przywiózł mi płyty z muzyką metalową: Metallikę, Iron Maiden, Saxon. Niemniej w latach 80. płyty stamtąd dla przeciętnego zjadacza chleba jakim byłem, czyli uczniaka ze szkoły średniej, były za drogie i przez to niedostępne.
Mam wrażenie, że w tamtych czasach inaczej słuchaliśmy tej muzyki. Już w ogóle możliwość wysłuchania płyty czy to Deep Purple, Rolling Stones czy Led Zeppelin to było ważne wydarzenie, jak święto, na które się czekało.
Tak! Czekało się na audycje w radiu, bo ta muzyka, te płyty w siermiężnej, komunistycznej Polsce były powiewem wolności. A gdy jeszcze miało się okazję wziąć taką płytę do ręki, to było prawdziwe wow. To było coś z Zachodu, a wszystko co z Zachodu było bardziej kolorowe, było lepszej jakości. Okładki płyt wyglądały niesamowite - te rozkładane koperty, wkładki z tekstami. One wyglądały jak dzieła sztuki! I jak pięknie pachniały! Moi rówieśnicy zbierali puste puszki po zachodnich napojach, również alkoholowych, pudełka po zachodnich papierosach, które przyczepiali na makatkach nad łóżkiem w swoich pokojach. Ja kupowałem zdjęcia, plakaty. Jeździło się na Skrę albo Wolumen, na bazary; tam kupowałem rozkładówki z „Bravo”, ze zdjęciami zachodnich bandów i nimi oklejałem swój pokój.
Ciekawa jestem, jakimi plakatami był oklejony Twój pokój.
Byłem wtedy metalowcem, więc pokój okleiłem zdjęciami takich kapel jak Metallika, Slayer, Manowar, Iron Maiden, Venom. Najlepiej trzymał je wikol, biały klej do drewna i papieru, a kiedy się je już ściągało ze ściany, to wikol nie zostawiał plam.
Plakaty były dla nas namiastką kontaktu z tymi zespołami. Prawdziwi fani jeździli na koncerty. O jakich marzyłeś? Na jakich chciałeś być?
Marzyłem o wielu koncertach. Czytałem o nich, czasem oglądałem w telewizji, poczynając od filmu o Woodstock – choć kiedy on się odbywał, to miałem trzy latka i nie miałem szans na nim być. Ale chciało się zobaczyć The Doors, Rolling Stones, AC/DC, Iron Maiden, Metallikę. W 1984 Iron Maiden przyjechało do Polski po raz pierwszy, Metallica 3 lata później. Elton John i Iron Maiden to byli wykonawcy, którzy przyjechali do Polski w pełnym rynsztunku, z pełną scenografią sceny. Iron Maiden zaczęli u nas światową trasę, a scena przypominała starożytny Egipt, bo na starożytny Egipt stylizowana była ich płyta. Elton John dał dwa koncerty, jeden odbył się w Sali Kongresowej. Iron Maiden dało 5 koncertów; znam fanów, którzy jeździli za nimi po całym kraju. To były zupełnie wyjątkowe wydarzenia w tamtym czasie.
Są ludzie, którzy do dziś wspominają koncert zespołu Rolling Stones w kwietniu 1967 roku w Warszawie. Pamiętam opowieść Ksawerego Wąsowskiego, w prostej linii spadkobiercy pierwszych właścicieli Hotelu Europejskiego, w którym Stonesi wówczas nocowali.
W ubiegłym roku w mojej audycji ROCKOLEKCJE w Antyradiu zrobiłem program właśnie o koncercie Rolling Stonesach. W audycji wypowiadali się Andrzej Zieliński z zespołu Skaldowie, Ryszard Poznakowski, który występował z zespołem Czerwono – Czarni przed nimi, Andrzej Marzec czy Daniel Wyszogrodzki, biograf Stonesów. Mówili, czym był ten koncert dla polskich muzyków i dla polskiej widowni. Rozmawiałem też o nim z Markiem Gaszyńskim, który zmarł w ostatnią niedzielę. Każdy mówił o manifeście prawdziwej wolności, która przybyła z prawdziwego Zachodu, uchylając żelazną kurtynę. Stonesi pokazali coś, co wybiegało poza muzykę, a co później objawiło się w modzie, sposobie wyrażania siebie.
To chyba wtedy po raz pierwszy na warszawskim koncercie w Sali Kongresowej wywijano ściągniętymi marynarkami?
Marynary fruwały już wcześniej, na koncertach bigbitowych, pewnie już od 1961 roku. Ale Rolling Stonesi przyjechali w zupełnie innych ciuchach – hipisowskich, kolorowych, a na scenie też zachowywali się inaczej, swobodnie. Byli wyluzowani – tacy sami na scenie, jak i poza nią. Mick Jagger szalał, wariował, dla większości Polaków to było kulturowym szokiem – ów sposób ubierania się i zachowania. Kilka miesięcy później Czesław Niemen zaśpiewał „Dziwny jest ten świat”. Tadeusz Nalepa z Breakoutem wyjechali na koncerty do Holandii i wrócili stamtąd też z zupełnie inną muzyką. Można powiedzieć, że koncert Rolling Stonesów w Warszawie miał ogromny wpływ na polską kulturę, na polskie zespoły tworzące muzykę, ale też na modę, a nawet sposób zachowania.
No cóż, muzycy rockowi nie należeli do grzecznych chłopców. Głośno było o hulankach Led Zeppelin, którzy do seksu z fankami mieli używać rekinów łowionych wędką z hotelowego okna.
To legendy, które nie do końca są potwierdzone, więc nie wiadomo, jak to było, ale oczywiście takie opowieści rozpalają wyobraźnię. Ale też tak tam wtedy żyli - mocno. Przecież Rolling Stonesi polecieli w trasę własnym samolotem, na pokładzie którego odbywały się orgie. U nas nasi muzycy w taki sposób nie żyli. Jednak zachodni artyści zarabiali też zupełnie inne pieniądze i do dzisiaj to się nie zmieniło. Zachodnia gwiazda rocka kupowała sobie zamki nad Loarą czy posiadłości w Beverly Hills. U nas co najwyżej mogła mieć fiata z trzeciej ręki. Takie były różnice.
Ale było też jeszcze coś innego – no, bo zbiera się kilku chłopaków, zaczynają razem grać i nagle stają się światowym fenomenem. Tak było na przykład z The Beatles – wszyscy ich pożądają, wszyscy ich chcą słuchać i oglądać, mieć ich płyty. Co takiego było w tych zespołach, w tej muzyce, że była tak silnie odbierana?
Zauważ, że Beatlesi tak szybko kariery nie zrobili. Zaczęli grać w drugiej połowie lat 50. i zanim zdobyli sławę i popularność, zagrali setki koncertów w małych klubach Hamburga czy Liverpoolu. Byli niesłychanie zgranymi muzykami – potrafili grać, nie słysząc się wzajemnie, bo wtedy przecież nie było odsłuchów. Gdy już stali się sławni grali na stadionach pełnych piszczących dziewcząt i nie słyszeli siebie wzajemnie. Dlatego przestali grać koncerty – nie czuli z tego przyjemności, bo nie słyszeli, co grają. Po kilku latach, ostatni koncert zagrali na dachu studia Abbey Road i te ich przygotowania pokazał głośny film „Get Back”, który ukazał się w zeszłym roku. Ten dość przypadkowy występ pokazał, że wciąż byli świetną kapelą koncertową. Szkoda, że na dachu to się skończyło, że już nigdy nie wyszli razem na scenę jako The Beatles. To była muzyka pokoleniowa, oni grali dla rówieśników. Cała ta muzyka lat 60. była grana dla tego samego pokolenia. Tak samo było dekadę później w Wielkiej Brytanii, gdy wybuchł punk. Podobnie w latach 80. w Polsce – muzyka rockowa była grana przez muzyków dla publiczności w podobnym wieku. Muzyka rockowa jest w pewnym sensie muzyką pokoleniową; odzwierciedla stan umysłu, stan postrzegania rzeczywistości młodych ludzi.
Była zaangażowana. Opowiadała o tej rzeczywistości.
Muzyka rockowa stała się szybkim komentarzem do rzeczywistości – można było stworzyć piosenkę i natychmiast grać ją na koncertach. Czymś takim była polska muzyka rockowa w latach 80. - odpowiedzią na rzeczywistość, na stan wojenny, na kryzys, kolejki, szarzyznę. Artyści, którzy ją tworzyli, mówili tym samym językiem, co my, słuchacze i fani; byliśmy równolatkami, chodziliśmy do tych samych szkół, mieszkaliśmy w tych samych szarych blokach. Niczym się nie różniliśmy. Oni byli na scenie, ale nie zarabiali wielkich pieniędzy, nie zamykali się też, jak zachodni muzycy, w enklawach wielkich posiadłości. Mieszkali w takich samych mieszkaniach w blokach, jak my, często – jak i my – z rodzicami, bo nie było ich stać ani żeby coś wynająć, ani żeby coś kupić. Takich możliwości, jak kupno mieszkania wtedy nie mieli. To był głos naszego pokolenia, oni byli tym samym, kim byliśmy my i to było w tym wszystkim niezwykłe. Bunt hipisowski lat 60. okazał się niestety wydmuszką, bo świat aż tak piękny nie był. Już Iggy Pop w 1969 roku śpiewał o samotności i gniewie, a kilka lat później bunt punkowy pokazał środkowy palec wszelkim normom i zasadom. Zresztą punk stał się ogromną kontrkulturą stworzoną wokół muzyki. Można powiedzieć, że punk był przedostatnim nurtem kulturowym XX wieku, który bardzo mocno zmienił świat. Ten punk, który się pojawił się w latach 70., wszedł w wiele dziedzin, nie tylko kultury, ale też życia codziennego. Inaczej myślimy, inaczej pracujemy, ludzie mnóstwo rzeczy robią samodzielnie, przeszli z etatów na samodzielną działalność, stali się wolnymi strzelcami, sami wydają swoje płyty, książki – to się zaczęło dzięki punkowi i hasłu „Do It Yourself!”, czyli zrób to sam. W tę stronę poszło ze sztuką mnóstwo artystów. To jak dzisiaj wygląda sztuka i jak wygląda rzeczywistość, zawdzięczamy również temu, co wyszło z lat 70.
Rock dzisiaj, prócz tego, że był opiniotwórczy, może się wydawać szlachetną odmianą muzyki – rozbudowane, operowe utwory, wspólne koncerty z filharmonikami. Muzyka rockowa zmieniała świat.
Mnie się akurat nie podobają te próby z filharmonikami. Rock jest innym środkiem wyrazu, nie musi podlizywać się nikomu i szukać akceptacji w tak zwanej „sztuce wysokiej”. Ale masz rację, świat zmienił. Myślę, że wśród zespołów, które go zmieniały na pewno byli Beatlesi. Wielką karierę zaczęli robić w 1962 roku, a rozpadli się w roku 1970. To ledwo siedem lat i w ciągu tego czasu kompletnie zmieniła się muzyka i jej znaczenie. A oni, z chłopaków w garniturach, śpiewających proste rockandrollowe piosenki o miłości stali się prekursorami kilku gatunków, które istnieją do dzisiaj, poczynając od rocka psychodelicznego do nawet heavy metalu. Z chłopaków grających rockandrolla zmienili się w artystów tworzących bardzo skomplikowane kompozycje. W tym sensie Beatlesi mieli ogromny wpływ na późniejszą rzeczywistość. Kimś takim był też Jimi Hendrix, który zrewolucjonizował granie na gitarze. W niesamowity wręcz sposób zagrał amerykański hymn, w którym wręcz słychać wybuchy bomb, serie z karabinów maszynowych, czy hałas, jaki robią silniki śmigłowców. Podobny manewr powtórzyła Brygada Kryzys w 1982 roku, kiedy nagrywała piosenki do filmu „Koncert”. Znalazła się w nim „Wojna”, z fragmentem przypominającym stan wojenny i zamieszki, jakie wtedy wybuchały. Ja tak to zinterpretowałem, choć, jak się później okazało, utwór w tej wersji powstał jeszcze przed stanem wojennym. Jednak ten fragment w niezwykły sposób ujął totalitarny ustrój, w jakim wówczas żyliśmy. Ogromny wpływ na świat miała wspomniana już przeze mnie rewolucja punkowa, czyli pójście w stronę tekstów społecznych, które pokazywały mocno to, co działo się wtedy w Wielkiej Brytanii, ogromne niezadowolenie społecznych warstw. W Polsce również przybrało to formę niezadowolenia, kontestacji na to, co działo się pod koniec lat 70. i w kolejnej dekadzie. Świetnie to ujął Tomek Lipiński porównując ten ruch do biblijnego kamienia węgielnego nowej budowli, nowej rzeczywistości. Muzyka rockowa opowiadała właśnie o tym, sprzeciwiała się funkcjonującym normom i wartościom w ówczesnej przestrzeni, wobec oficjalnych nurtów.
Jeśli wspomniałeś już o polskim rocku, o zespołach takich jak Brygada Kryzys, to które z nich, twoim zdaniem miały szansę zrobić karierę na miarę brytyjskich zespołów, gdybyśmy nie żyli za żelazną kurtyną? Czy w ogóle byłoby to możliwe?
Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. Parę zespołów próbowało zaistnieć na Zachodzie, ale bariery w postaci słabej znajomości języka angielskiego, braku paszportu, nieuregulowanego stosunku do służby wojskowej czy braku możliwości przekraczania granicy w każdej chwili były nie do przebycia. Zresztą na ostatnich Rockolekcjach w Antyradiu właśnie ten temat opisywałem. Na Zachodzie istniał normalny show biznes, wydawano płyty, organizowano koncerty, a zespoły jeździły w trasy. To miało się opłacać, bo to był biznes. U nas takiego nacisku na finanse nie było, nasze zespoły grały w zupełnie innych warunkach, a i my przez tę żelazna kurtynę inaczej do tej muzyki podchodziliśmy. Myśmy w pewnym sensie modlili się tą muzyką, tymi piosenkami, tymi tekstami. One dla części z nas stawały się religią. Dziś mamy w miarę normalny rynek, czyli to, do czego dążyliśmy – jednego dnia w jednym mieście może się odbywać nawet kilkadziesiąt koncertów i mamy możliwość wyboru, dokąd pójdziemy i czego posłuchamy. Muzyka stała się częścią oferty kulturalnej. Dawid Podsiadło zapełnia największe stadiony, ale nie modlimy się jego piosenkami, są po prostu dobrą rozrywką. A jeszcze w latach 90. przyjazd zachodniego zespołu do Polski był traktowany jak święto. Koncerty U2, The Rolling Stones czy Aerosmith stawały się wydarzeniami na miarę gazetowych czołówek czy informacji dnia w wiadomościach telewizyjnych. Na świecie tego nie było, bo tam to była norma. U nas te wydarzenia przyjęły wymiar niemalże religijny.
Czego Ci najbardziej żal w kontekście odchodzącego pokolenia wielkich rockowych muzyków?
Żal, że to odchodzenie jest nieuchronne, bo to nie tylko Jeff Beck, a przez ostatnich kilka lat dziesiątki wyjątkowych muzyków, jak choćby mój ukochany Lemmy Kilmister czy David Bowie. U nas w poprzednim roku też odeszło wielu wybitnych muzyków, jak Romek Kostrzewski, Jacek Szymkiewicz, Andrzej Nowak, a wcześniej Robert Brylewski, Kora czy Paweł Kelner Rozwadowski. Wręcz paraliżuje mnie myśl na temat śmierci takich osób jak na przykład Jimi Page, Robert Plant, Ozzy Osbourne, Paul McCartney. Jeden z najwspanialszych koncertów, jakie widziałem, odbył się 5 lat temu w Tauron Arenie i był to koncert Paula McCartneya. Okazał się widowiskiem na miarę koncertu życia, a McCartney miał wtedy prawie 80 lat. Był w niezwykłej formie, a sam koncert trwał prawie 3 godziny. Nie chcę myśleć o tym, że ci ludzie zaczną odchodzić, choć wiem, że to nieuniknione i mogę być tego świadkiem. To jest część mojego życia, mojej młodości, a także mojej kulturowej tożsamości, bo ja się na nich wychowałem.
Kto dziś jeszcze słucha starego dobrego rocka? Czy stacje radiowe w ogóle jeszcze puszczają te nieśmiertelne kawałki naszej młodości?
Wciąż wiele ludzi słucha rocka. W Polsce na koncerty chodzą różne pokolenia, bo każdy znajdzie coś dla siebie. Ostatnio prowadziłem koncert „Był kiedyś Jarocin”. Prezentuje on 8, 9 zespołów, które bardzo dużo zawdzięczały festiwalowi w Jarocinie: to, że wciąż istnieją, że weszły do kanonu polskiej muzyki. Te koncerty się wysprzedają wiele tygodni wcześniej. W marcu odbędzie się taki koncert w warszawskiej Stodole, a biletów na niego nie ma już od miesiąca. Wcześniej podobnie było w Krakowie i Gdańsku. Pewnie bilety na kolejne trzy grudniowe koncerty też szybko się rozejdą. To pokazuje, że jest zapotrzebowanie na tego rodzaju muzykę. Fakt, że jest to trochę zapotrzebowanie sentymentalne, bo na koncerty przychodzą głównie osoby pamiętające jarocińskie festiwale, ale jest trochę młodych. Zresztą każde pokolenie musi mieć swoich idoli. Przecież dwudziestolatek nie może słuchać wciąż Kazika czy Grabaża, bo oni nie śpiewają o jego problemach. Oczywiście, są dla nich historią muzyki, ale taki dwudziestolatek ma prawo czuć większą więź z Dawidem Podsiadło, Walusiem Kraksą Kryzysem, Ralphem Kaminskim czy Zdechłym Osą, a nie z Kazikiem, który w tym roku skończy 60 lat i w najlepszym wypadku jest w wieku jego ojca. Może rocka teraz jest mniej w polskiej przestrzeni publicznej, ale nie jest z nim źle. Ostatnimi latami słucham głównie płyt nagranych w tym wieku i to nie przez starych wyjadaczy, a przez kapele powstałe albo na przełomie wieków, albo już w XXI stuleciu. W swoim podcaście, który prowadzę na You Tube i spotify też będę chciał łączyć pokolenia i obok muzyków zaczynających w latach 70., 80. czy 90. będę zapraszał młodszych. Muzyka ma łączyć pokolenia.
Na Radioaktywnym Blogu.
Tak jest. Rozmawiam z nimi na temat życia, ich doświadczeń, na temat tego, co w nich zmieniła muzyka, kim są dzięki niej. Staram się pokazać ich inne strony, często szerzej nieznane. Zaglądam w ich hobby, zagaduję o to, jak żyją. Z kolei w Antyradiu prowadzę Rockolekcje i tam przedstawiam historię polskiego rocka, pokazując różne jego aspekty. Śmieję się, że to audycja antropologiczna, bo poruszam różne tematy, często okołomuzyczne, jak choćby cenzura, o której opowiem w najbliższym odcinku, czy zarobki muzyków, używki, ale także historie gatunków. Pokazuję właśnie, że rock stał się też pewnego rodzaju siłą napędowa do tworzenia nowej rzeczywistości, do opisu świata. Że nie był on tylko wygłupem młodego pokolenia, jak chcieli to widzieć nasi rodzice, a czymś poważniejszym. To część naszej kulturowej tożsamości.