Sprawa nieślubnego dziecka Lecha Wałęsy opisana w książce Pawła Zyzaka oburzyła polityków. Poseł Arkadiusz Rybicki orzekł, że Wałęsę opisali zawistni wieśniacy. Czyżby w Cypriance i Łochocinie doszło do zbiorowej halucynacji?
Sprawdziliśmy, jak mieszkańcy rodzinnych stron byłego prezydenta reagują na rewelacje, które młody magistrant opisał w książce "Lech Wałęsa. Idea i historia".
Ludzie w Popowie, rodzinnej wsi Lecha Wałęsy i w Chalinie, w którym uczęszczał do szkoły, niechętnie mówią o najsławniejszym krajanie: - To sprawa międzynarodowa. Wałęsa jest znany na całym świecie, czy to mądre, żeby na oczach świata prać różne brudy? - bije się z myślami Zdzisław Czachorowski, kolega Lecha z czasów szkolnych. I sam sobie odpowiada. - Ale gdyby Leszek powiedział otwarcie całą prawdę o różnych sprawach, ludzie nic by mu przecież nie zrobili. Wręcz przeciwnie - nie byłoby człowieka, który by za nim nie poszedł. Ale on ma z tym problem.
Fachowiec od świateł
Czas pozwala nabrać odpowiedniego dystansu. Nawet ci, którym prezydencki wizerunek Wałęsy nie przypadł do gustu, tonują wypowiedzi. Podkreślają, że kąśliwe plotki nie mają zwykle wiele wspólnego z prawdą. Na przykład o tym, że przyszły prezydent wszczynał burdy na wiejskich zabawach, że dźgnął kogoś nożem. Owszem, historia z nożem jest prawdziwa, ale dotyczy jednego z braci Lecha. Ostatecznie zresztą skończyło się na draśnięciu, a sprawca wyrósł na porządnego człowieka.
Ludzie zapamiętali, że - za czasów pracy w POM-ie w Łochocinie i Leniach - Leszek dał się poznać jako najlepszy w okolicy fachowiec od elektryki. - Nikt tak dobrze nie potrafił zreperować świateł i migaczy w ciągnikach i przyczepach - przyznaje Kazimierz Sadowski. Obecna żona Sadowskiego, Henryka, była szkolną sympatią Wałęsy: - Takie tam szkolne zaloty i wspólne tańce - śmieje się Sadowska. - Chodziłam z Leszkiem do siódmej klasy, bo on nie dostał się do szkoły w Lipnie, więc jeszcze jeden rok musiał przeczekać. Sprytny był chłopak, miał głowę na karku, wszędzie go było pełno i nie dał sobie w kaszę dmuchać.
Zdzisław Czachorowski zapamiętał Leszka jako mistrza gry w zbijanego: - Czasem szedł prosto na człowieka, śmiał się prosto w oczy, a nie było szansy, żeby go trafić. Nie pamiętam, żeby ktoś kiedykolwiek go trafił, taki miał refleks.
Żelazna para
Pozostałości rodzinnego domu Wałęsy zachowały się do dziś. Ściany odlane z betonu i czerwonego żużla z włocławskiej celulozy stoją przy niewielkim bagienku. Kilkanaście lat temu dom wraz z ziemią odkupił od Lecha jego krewniak, Stefan Wałęsa. Były prezydent wpada do Stefana zwykle raz w roku, na Wszystkich Świętych, gdy przyjeżdża na grób rodziców.
- Jako prezydent pomógł szkole w Chalinie, do której kiedyś chodził, a która dziś nosi jego imię. Ale drogi w Popowie nie zrobił, więc tu cały czas piaski - mówi Stefan Wałęsa, któremu przerywam reperowanie maszyny na podwórzu.
W autobiografii "Droga nadziei", wydanej w 1990 roku, Lech Wałęsa pisze, że z rodzinnymi stronami niewiele go łączy. Pisze o okrucieństwie wsi, toczących się latami sporach o ziemię. Przyznaje, że do rodzinnych stron nie wyniósł sentymentu: "Może to rodzaj defektu, a może spowodowały to surowe warunki życia".
Wspomina, że męczyła go monotonia i podwójna socjalistyczna moralność w zakładzie pracy: "Ta codzienna szarpanina z kierownikiem, ten układ najlepszego w POM-ie i okolicy wydał mi się miałki, mało ważny, śmieszny. Nie znoszę śmieszności - śmieszności świadomej. Potrzebuję poczucia, że coś, co się dzieje, co robię - jest serio, jest ważne, ma jakiś ciężar gatunkowy".
Dlatego wyjechał szukać szczęścia do Gdańska. Ale nie tylko dlatego: "Doszła do tego sprawa z dziewczyną. Miłość - nie miłość, sprawa, w którą brnąłem bez przekonania i coraz głębiej. Chyba była mądrą dziewczyną, bo to ona, nie ja, podjęła w końcu decyzję za nas oboje. I zerwała ze mną. Wyjechała. Żal, nie żal, w każdym razie poczucie pustki, samotności. W oczach wszystkich od dawna uchodziliśmy za żelazną parę i teraz ona "puszczała mnie w trąbę". Cios w ambicję. I taki odruch: wyjechać gdziekolwiek, byle dalej stąd. Był i wstyd przed matką. Ona jakby czegoś oczekiwała ode mnie, miałem coś spełnić. (...)"
Wanda nie chciała
- Wanda mieszkała w Cypriance. Dziewczyna była galante - szczupła, zgrabna brunetka, mogła się podobać. Tyle że ze strasznej biedy, no i bez wykształcenia - wspomina Leszek Śmiechowski z Łochocina.
Kuzynka Wandy (prosi o anonimowość): - Do dziś jest ładną kobietą. Z charakteru szybka, zdecydowana i wygadana.
Zofia Sawicka, najbliższa sąsiadka Wandy: - Dom to była rozsypująca się lepianka, wokół wyplatany z witek płot. Mieszkałam w bezpośrednim sąsiedztwie Wandy, więc Leszka widywałam często. Ładny chłopak - czarny, z wąsem, w marynarce i przykrótkich spodniach. Mówił do niej "Wandula", co ją trochę denerwowało, nie lubiła tego zdrobnienia. Pamiętam, jak dziś, ten dzień. Spotkałyśmy się, a ona mówi: jestem w ciąży z Leszkiem.
Leszek Śmiechowski: - Gdy dowiedział się, że dziewczyna jest w ciąży, zostawił ją.
Sawicka uważa, że było inaczej: - Nie wiem dokładnie, o co poszło, ale to raczej Wanda nie chciała Leszka.
Podobnego zdania jest Adam, brat Wandy: - To była jej decyzja, ale nigdy nie pytałem, dlaczego tak się stało. Później przez dłuższy czas była sama. Chłopcu, który przyszedł na świat, dała na imię Grzegorz.
Piękny to był chłopak, czarny, o ładnej buzi. - Nawet po tym wypadku, w trumience pięknie wyglądał - zapamiętała Maria Ośmiałowska, sąsiadka Wandy. - Ludzie mówili na Grześka Wałęsiak.
Tylko ten grób
To był nieszczęśliwy wypadek. Gromadka dzieci poszła z dziadkiem Jankiem wypasać kozy. Dziadek przysnął na łące.
Halina Podgórska mieszkała najbliżej stawu: - Nagle przybiegł mały Krzysiu Korpalski. Krzyczał "Mój Bozie! Mój Bozie!" Złapałam tylko sękaty kij i pobiegłam, ale Grzesiek już buzią w dół pływał. Staw był głęboki, brzeg urwisty, a chłopczyk miał ledwie cztery lata.
Mąż Podgórskiej był chrzestnym Grzesia. - Spytałam Wandę, czy wiązaneczkę kupić, ale ona poprosiła, żeby jej dać pieniądze za te kwiaty, bo nie miała na trumienkę. Leszek się pojawił na pogrzebie, ale pamiętam, że jak do Wandzi podszedł, ona go odtrąciła.
Za konduktem później szedł - przypomina sobie Śmiechowski.
Grobem chłopca nikt się nie zajmował i pewnie zanikłby całkowicie, gdyby nie Śmiechowski: - Żal mi się zrobiło, więc naprawiłem kopczyk. Chciałem nawet wymalować tabliczkę z przypomnieniem, że "tu leży syn prezydenta", ale żona powiedziała, żeby lepiej tego nie robić, bo możemy sobie narobić kłopotów.
Przeszłość wymazali
Dziś piaszczyste pagórki wokół domu porosły dzikimi sosnami. Staw niemal wysechł.
Wanda jakiś czas po śmierci Grzesia poznała chłopaka, który w okolicy odbywał służbę wojskową. Wzięli ślub, wyjechali do dużego miasta w południowej Polsce. Mąż Wandy pracował przy ochronie kolei, dobrze im się wiodło.
Wymazali przeszłość, wyłączają telewizor, gdy leci program o Wałęsie. - Są udanym małżeństwem, mają czwórkę dzieci, wnuki, niech sobie żyją w spokoju nie wracając do przeszłości - mówi brat Wandy.
Śmiechowski: - Leszek to był normalny chłopak, wiele razy z nim jeździłem na zabawy wiejskie, czasem pożyczałem trochę grosza. Nic do Leszka nie mam. Tylko ten grób.