Europejskie instytucje są dysfunkcyjne. Dotyczy do zwłaszcza Komisji Europejskiej Jean-Claude Junckera, która jest arogancka - mówi Andrew Lewer, eurodeputowany brytyjskiej Partii Konserwatywnej.
- Kiedy złoży Pan mandat eurodeputowanego?
- Nie ma żadnych standardów, gdyż wcześniej żadne państwo nie występowało z Unii Europejskiej. Ale są regulacje tego dotyczące.
- Artykuł 50. Traktatu Lizbońskiego.
- Zapisano w nim, że taki proces będzie trwał przynajmniej dwa lata od chwili jego rozpoczęcia – a zdaje się, że nie uda się go uruchomić wcześniej niż w październiku. To nam, brytyjskim eurodeputowanym, stwarza możliwość prowadzenia dialogu z innymi europarlamentarzystami, a także europejskimi instytucjami. One dziś są dysfunkcyjne, Komisja Europejska kierowana przez Jean-Claude Junckera przede wszystkim. Proszę zwrócić uwagę, jaki od początku był jego stosunek do brytyjskiego referendum. Mówił jasno: projekt wygląda w ten sposób, albo go akceptujecie, albo wychodzicie. Widać było w jego słowach arogancję, wychodził z założenia, że wszyscy będą zbyt przestraszeni jego ofertą, by zareagować.
- Arogancja, owszem, ale szantaż? Unia opiera się na kompromisie, każdy musi z czegoś zrezygnować, by utrzymać w całości i każdy mógł na niej wygrywać.
- Unia mogła być taką konstrukcją, ale nie jest. Zwycięstwo w wyborach w Polsce Prawa i Sprawiedliwości, wzrost notowań partii o podobnych poglądach w innych krajach jest najlepszym potwierdzeniem stopnia niezadowolenia z tego, że europejskie elity, Komisja Europejska, sterują Unią w kierunku coraz bardziej scentralizowanej wspólnoty. Choćby sposób, w jaki Komisja wtrąca się w wewnętrzne sprawy Polski – przecież to jest nie do zaakceptowania. Sposób, w jaki Komisja próbuje mówić Polsce, ilu ma być sędziów Trybunału Konstytucyjnego, to forma dyktatu. Właśnie takie zachowanie wywołało reakcję wyborców – tyle, że europejskie elity nie próbowały nawet ich słuchać, nie zachowywały się w sposób elastyczny.
- Wróćmy do Wielkiej Brytanii. Pan jest członkiem Partii Konserwatywnej, którą kieruje David Cameron. Jednocześnie aktywnie włączył się Pan w kampanię za Brexitem. Dlaczego nie posłuchał Pan szefa?
- Proszę pamiętać, że David Cameron dał swobodę członkom naszej partii, nie obowiązywała u nas dyscyplina klubowa.
- Tak, wiem. Ale David Cameron opowiadał się za pozostaniem w UE i podawał wiele argumentów, dlaczego jest to korzystne dla Was. Pan je jednak odrzucał i opowiadał się za Brexitem.
- Widziałem, w jaki sposób Komisja i przywódcy innych krajów europejskich reagowali na to, o co Wielka Brytania ich prosiła. Uważam, że nasz rząd prosił o wiele mniej niż ja bym prosił – ale nawet ta mała garstka postulatów była odrzucana. Słyszeliśmy tylko: nie, macie robić tak jak my mówimy. Płynął z tego jeden wniosek: Unia nie jest w stanie się zreformować w sposób, jaki Brytyjczycy tego oczekują.
- Mimo to Cameron podkreślał, że Wielka Brytania w Unii będzie bardziej zamożna i podpierał się konkretnymi liczbami. Obóz Brexit wygrał – i widać reakcję światowych rynków, jak wiele pieniędzy uciekło z londyńskiej giełdy. Nie lepiej jednak było zmieniać Unię od środka, zamiast ją opuszczać?
- Próbowaliśmy ją zmieniać przez 25 lat, ale nie było takiej szansy. Obecna Unia Europejska to jasno zdefiniowany projekt, który ma prowadzić do „ciągle bliższej Unii” – jak to zapisano w Traktacie Lizbońskim. Natomiast mówi pan o spadkach na giełdach. Po ogłoszeniu wyników referendum pojawiła się niepewność, więc rynki zareagowały na nie spadkami. To naturalna reakcja, one zawsze krótkoterminowo w ten sposób działają. Ale decyzja o Brexicie nie została podjęta z myślą o piątkowych notowaniach giełdowych, tylko z myślą o kondycji gospodarczej i suwerenności Wielkiej Brytanii w ogóle. Nie jest ważne, jak będą rynki reagować w ciągu najbliższych dni, liczy się natomiast pozycja Wielkiej Brytanii za 2, 3, 15 lat. Jestem przekonany, że wiele innych krajów europejskich będzie wyciągać wnioski z tej sytuacji.
- Mówi Pan, że próbowaliście zmieniać UE – ale tak naprawdę Wielka Brytania była zawsze tylko jedną nogą w Unii, nigdy nawet nie spróbowała zostać jej członkiem na 100 proc.
- Można się maksymalnie zaangażować w jakiś projekt tylko wtedy, gdy się w niego naprawdę wierzy. Ale Brytyjczycy do europejskiego projektu nigdy nie byli w pełni przekonani. Nigdy też dokładnie im nie wytłumaczono, na czym on tak naprawdę polega. Dopiero teraz w pełni wybrzmiał argumenty za i przeciw – i Brytyjczycy podjęli taką decyzję, jaką podjęli. Uznali, że lepiej być dobrym sąsiadem Unii niż złym jej członkiem.
- Zgadzam się z Pana surowym osądem pracy Komisji Europejskiej, ale dalej uważam, że można to zmienić. Tyle, że bez Wielkiej Brytanii w UE trudniej będzie osiągnąć ten cel. Tymczasem wy, zamiast zmierzyć się z problemem, uciekacie od niego i wracacie do sprawdzonej formuły „splendid isolation”.
- Nie zgadzam się z tą interpretacją wydarzeń. Proszę spojrzeć na takie kraje jak Australia, Nowa Zelandia, czy inne państwa, które mają tradycje podobne do brytyjskich. Widać wyraźnie, że wcale nie musimy mieć dobrych, pozytywnych, przyjaznych relacji z krajami, z którymi sąsiadujemy. Mówi pan o uciekaniu. My nie uciekamy. My jesteśmy Wielką Brytanią. Jesteśmy suwerennym państwem, które wybiera sposób współpracy z innymi instytucjami kierując się własnym rachunkiem zysków i strat. I właśnie nim się kierując Brytyjczycy w referendum zdecydowali, by rozpocząć proces wychodzenia z UE. Ale przecież my nie jesteśmy już poza Unią.
- Kto będzie kolejnym premierem? Kto z ramienia Partii Konserwatywnej zastąpi Camerona? Boris Johnson?
- Nie wiadomo. To może być mężczyzna, albo kobieta. Na pewno musi to być osoba z instynktem do politycznego przetrwania i do zarządzania.
- To prawda, że do nowego rządu brytyjskiego może wejść Nigel Farage?
- Nie sądzę, by tak się stało.
- Jak się zachowają Szkocja i Irlandia Północna po Brexicie? Szkoci już mówią o kolejnym niepodległościowym referendum.
- Część europejskich elit popełnia błąd, twierdząc, że można postawić znak równości między przynależnością Wielkiej Brytanii do Unii i Szkocji do Wielkiej Brytanii. To tak nie działa. W Szkocji niedawno było referendum w tej sprawie i zwolennicy suwerenności je przegrali. Wspólnie tworzymy Wielką Brytanię i mamy przed sobą realistyczną perspektywę rozwoju. Demos naszego kraju, wszyscy Brytyjczycy zagłosowali za tym, żeby wyjść z Unii. Tak więc zrobimy, choć oczywiście uszanujemy przy tym wrażliwość Irlandii Północnej i Szkocji. Poza tym proces wychodzenia z UE zajmie kilka lat, wiele się przez ten czas może zdarzyć.
- Unia Europejska będzie bardzo ważnym partnerem dla Wielkiej Brytanii nawet po wyjściu z niej. Jak Pan widzi przyszłość UE? Co Brexit w niej zmieni?
- To jest pytanie, na które dziś nikt nie zna odpowiedzi. Przede wszystkim kluczowe pozostaje pytanie, czy europejskie elity wyciągną wniosek z tego, co się stało, dostrzegą, że suwerenne państwa nie muszą chcieć tego, co one, czyli „coraz bliżej Europy”. Ale na pewno nie nastąpi to, czego się boją kraje europejskie, czyli nie nastąpi gwałtowne załamanie obecnego ładu. Londyn będzie prowadzić z Brukselą bardzo ostrożne negocjacje w sprawie zasad rozdziału. Nie jest tak, że na przykład wszyscy Polacy mieszkający teraz w Wielkiej Brytanii będą musieli wrócić do siebie. My ich mile witamy, staramy się pomagać im w asymilacji u nas – i dalej będziemy to robić.
- Ciepło Pan mówi o Polakach na wyspach, tymczasem oni stali się symbolem migracji do Waszego kraju, która stała się paliwem napędzającym głosy na rzecz Brexitu.
- Owszem, Polacy stali się symbolem – ale nie tylko migracji, co braku kontroli nad nią po 2004 r. Bo Wielka Brytania jest krajem bardzo tolerancyjnym i naprawdę nie przeszkadzają nam obcokrajowcy, którzy u nas mieszkają i pracują. Ale jednocześnie Brytyjczycy zasługują na to, by mieć poczucie kontroli nad procesami zachodzącymi w naszym kraju – w przypadku migracji tak nie było.