List od Czytelniczki: Jak rozwiązać problem sześciolatków?
O sześciolatkach w szkole napisano właściwie już wszystko. W dziesiątkach, a nawet setkach wypowiedzi udowadniano (robiłam to sama), że szkoły są nieprzygotowane na ich przyjęcie, rodzice powinni mieć wybór, a dzieci z niedojrzałością szkolną powinny zostać w przedszkolu - pisze do nas Czytelniczka.
Złożono obywatelski projekt, pod którym podpisało się około miliona osób. Większość z obywateli opowiadała się za tym, by to rodzice, którzy najlepiej znają swoje dzieci, decydowali o tym, czy posłać dziecko do szkoły. Nikt obywateli nie słuchał, a władza robiła po swojemu. Rozluźniło się wprawdzie w przedszkolach, co władza uznała za swój sukces, ale małe, sześcioletnie dzieci, znalazły się w przepełnionych i niedoinwestowanych szkołach. Przykładem jest 10 klas w ZS 20, na osiedlu Górczyn. Nowa władza problem rozwiązała, ale jak to w Polsce bywa, zaraz pojawił się nowy, a nawet kilka.
Co zrobić z okresem przejściowym, gdy w roku szkolnym 2016/2017 wszystkie siedmiolatki będą już w szkole jako drugoklasiści, a do szkoły pójdą tylko te odroczone?
Jak zapewnić pracę zatrudnionym nauczycielom? Stworzyć na nowo w szkołach sale dla zerówek? Te pytania zaczęły dręczyć dyrektorów szkół już po ogłoszeniu decyzji rządu.
I znowu okazuje się, że łatwo się zarządza, gdy najtrudniejszą pracę wykonają ci na dole. To oni muszą się zmierzyć z problemami, wynikającymi z wdrożenia reformy. Stworzenie zespołów szkół, w których funkcjonować będzie szkoła i przedszkole, jak proponuje ministerstwo, to nic innego jak utrzymywanie wielkich molochów, w których obok gimnazjalistów, korytarzami będą chodzić przedszkolaki. Ta sytuacja już istnieje i niestety przynosi więcej szkód niż korzyści. A miejsca w przedszkolach dla trzylatków niech zapewnią gminy, to przecież ich zadnie samorządowe.
Ministerstwo twierdzi, że miejsc dla wszystkich dzieci wystarczy. Niestety, z perspektywy Warszawy nie widać obrazu całej Polski, w której wielu rodziców rezygnować musi z pracy, by zapewnić dzieciom opiekę, bo nie dostały się do przedszkola. Jak widać nie można zaspokoić potrzeb jednych bez krzywdy dla drugich. Najgorsze jest jednak to, że większość problemów muszą załatwić nie pracownicy ministerstwa tylko odpowiedzialni dyrektorzy szkół, bo na pomoc kogokolwiek nie mają co liczyć. Chyba, że przy zwolnieniu ze stanowiska za przekroczenie dyscypliny budżetowej. A o to, przy takich szkolnych budżetach, nie jest trudno.
Renata Zawadzka