Łódź zawsze jest na pierwszym miejscu. Rozmowa z Kazimierzem Knolem, tancerzem Teatru Wielkiego
Łódź była miastem robotniczym. Nie było tu opery. Niewiele osób chodziło do teatru - Kazimierz Knol, były tancerz Teatru Wielkiego, wspomina zmiany, jakie przez lata zaszły w Łodzi.
Niedawno Teatr Wielki obchodził jubileusz 50-lecia. Jest pan jednym najwybitniejszy artystów baletu związanym z tym teatrem. Jak trafił pan do łódzkiego teatru?
Może był to przypadek, a może tak musiało być. Po szkole baletowej, którą skończyłem w Warszawie zacząłem pracować w Operze Narodowej. Tam spotkałem prof. Witolda Borkowskiego, który jeszcze tańczył. Jego syn, Marian Glinka, który potem został aktorem, chodził ze mną do szkoły baletowej. Znałem więc profesora. Potem odszedłem do Zespołu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego. Tam znów spotkałem prof. Borkowskiego. Zapytał mnie czy nie chce przenieść się do Łodzi. Zgodziłem się. Był to 1966 r. Swoją pracę z łódzkim teatrem kończył Feliks Parnell. Scena operowa nie była czynna. Przestawienia odbywały się w Teatrze im. Jaracza i Teatrze Nowym. Ale pracowaliśmy już nad repertuarem na otwarcie Teatru Wielkiego.
Pochodzi pan z Warszawy?
Urodziłem się w Łodzi, ale wyjechałem z miasta gdy miałem z 8-9 lat, by zacząć w Warszawie naukę w szkole baletowej. W stolicy spędziłem całe dzieciństwo i młodość. Tam przeżywałem swe pierwsze miłości. Musiałem wyjechać do Warszawy, bo w Łodzi nie było szkoły baletowej. Tam ją skończyłem i zacząłem pracę. W stolicy miałem kolegów, wybitnych tancerzy Gerarda Wilka, Kazimierz Wrzoska. Razem kończyliśmy szkołę. Do dziś bardzo chętnie jeżdżę do Warszawy. Mieszka w niej mój syn. To drugie miasto, które bardzo kocham. Oczywiście na pierwszym miejscu jest Łódź. Sentyment do Warszawy jednak pozostał.
Potem z radością wrócił pan do Łodzi i zaczął tu pracować?
Z Łodzi pochodzi moja żona, jest plastykiem. Tu więc się ożeniłem, tu wychował się nasz syn. Zresztą on tęskni za Łodzią, choć mieszka w Warszawie. Tak układa się życie.
Z którą częścią Łodzi jest pan najbardziej związany?
Ze starymi Bałutami. Tam się wychowałem. Mieszkałem z rodzicami przy ul. Obrońców Westerplatte. To ulica przy ul. Wojska Polskiego. Potem rodzice dostali mieszkanie na Teofilowie. Gdy wróciłem z Warszawy, to najpierw mieszkałem u nich. Później kupiłem sobie mieszkanie spółdzielcze. Też na Teofilowie.
Ma pan swoje ulubione miejsca w Łodzi?
Bardzo lubię łódzkie parki - park Źródliska, Zdrowie. Lubię pałacyki fabrykanckie, w niektórych pracowałem. Wiele lat byłem związany z Akademią Muzyczną. Pracowałem tam na wydziale rytmiki. Byłem też zatrudniony w Szkole Filmowej przy ul. Targowej. Te miejsca, a także ludzi, których tam spotkałem, wspominam bardzo miło.
Łódź to miejsce, gdzie kocha się muzykę, balet?
Wspaniałą rzecz zrobiono przed laty. Łódź była miastem robotniczym. Nie było tu opery. Niewiele osób chodziło do teatru. Zrobiono jednak bardzo dobrą rzecz po otwarciu Teatru Wielkiego. Związki zawodowe przekazywały ludziom pracy darmowe lub półdarmowe bilety do łódzkiej opery. Tłumy przychodziły do Teatru Wielkiego. Każdy chciał się popisać. Do teatru szły więc pięknie ubrane panie, w długich sukniach, panowie w eleganckich garniturach. Tego już dziś nie ma... Część z tych ludzi stała się fanami naszego teatru. Kochają go do dzisiejszego dnia. I o to trzeba dbać. Niestety te dzisiejsze przedstawienia czasami kuleją. Reżyser nie trzyma się pewnej historii.
Teatr Wielki zajmuje dalej ważne miejsce w pana życiu?
Oczywiście! Chodzę na wszystkie premiery, baletowe, operowe. Pamiętam bardzo dobrze otwarcie teatru. Przyszło mnóstwo ludzi. Dostaliśmy ogromne owacje.
Podoba się panu współczesna Łódź?
Bardzo. Podobają się mi te wszystkie skwerki, narożniki. Mamy piękny dworzec. Jest mnóstwo wspaniałych miejsc. Mamy gdzie chodzić, spacerować. A Łódź będzie jeszcze piękniejsza. Kiedyś była szarym, robotniczym miastem.
Czego by pan życzył Łodzi i łodzianom?
Chciałbym aby Łódź była tak piękna, byśmy przerośli Kraków, za którym nie przepadam. By ludzie byli milsi, sympatyczniejsi, uśmiechali się.