Łodzianie i ich wielkie serca, czułe nie tylko od święta
Nie potrzeba błagania, wielkich zachęt czy obietnic. Wystarczy jedynie pokazać cudzą krzywdę, by łodzianie i mieszkańcy naszego województwa pokazali, że serca mają na właściwym miejscu. I nie zawahają się ich użyć...
To już nie ta sama kobieta, choć niby nic się nie zmieniło. Kasia Pawlak, łódzka aktorka nadal jest chora na stwardnienie rozsiane, nadal porusza się na wózku i nadal ma lepsze i gorsze dni. Ostatnio tych lepszych jest więcej, dzięki łodzianom i mieszkańcom regionu, którzy nie pozostali obojętni na apel o pomoc.
Zdesperowani bliscy kobiety wezwali na pomoc media. W „Dzienniku Łódzkim” opisaliśmy, jak Kasia grająca kiedyś narzeczoną Kossowicza w „Romansie z intruzem” czy pielęgniarkę w filmie „300 mil do nieba” walczy o to, by przetrwać każdy dzień. I jak partneruje jej w tym blisko 80-letnia mama, pani Halina, która sama ma coraz mniej sił i sama już powinna otrzymywać pomoc.
Tyle, że nawet jeśli ta pomoc dociera, to wyjątkowo rzadko i nie w takim zakresie, jak potrzeba. Zbyt rzadko rehabilitowana kobieta powoli staje się więźniem we własnym domu, a ogromnym wysiłkiem dla pani Haliny jest przetransportowanie córki na wózek inwalidzki. Przykurcze nóg są tak wielkie, że rozprostować ich już nie sposób.
Artykuł wywołuje burzę: zgłasza się m.in. rehabilitant z Łęczycy, który jest gotów raz na jakiś czas przyjechać do domu łodzianki i tam ją rehabilitować. Kontaktu z mamą Kasi ązuka jej była uczennica, która odziedziczyła gotówkę po śmierci mamy i chętnie przekaże ją tej, której te pieniądze są bardziej potrzebne.
Zgłoszą się kolejne osoby, a na podane w artykule konto zaczną wpływać pieniądze od ludzi, którzy nie pozostali obojętni na apel.
Zmieniła się nie tylko Kasia, która lepiej wygląda i mówi wyraźniej, ale także otoczenie. Dziś pani Halina z dumą oprowadza po odnowionym pokoju zajmowanym przez córkę i pokazuje wielką szafę, w której starannie poukładała nie tylko ubrania córki, ale i środki czystości i artykuły higieny osobistej, niezbędne w chorobie. I tylko ten kolor ścian...
- Mnie się nie podoba, ale Kasia jest zadowolona - wzdycha pani Halina.
- Przecież to kawa z mlekiem, tak właśnie chciałam - upiera się przy swoim zadowolona Kasia.
Pokój udało się odnowić dzięki pieniądzom, które wpłacił Jacek Kawalec, ale pomogło też wiele obcych Kasi osób. Z ich pieniędzy został kupiony m.in. podnośnik.
Obie są zaskoczone odzewem na apel o pomoc. Cieszą się z tego, że Kasia jest regularnie rehabilitowana, a tego im najbardziej brakowało. Gdyby jeszcze tylko udało się znaleźć dobrego neurologa, na miejsce tego, który latami zajmował się Kasią, ale odszedł na emeryturę, to już byłaby pełnia szczęścia. Ale skoro już tyle udało się osiągnąć, to może także to się uda...
Po pożarze dom remontują
Swojej wdzięczności nie potrafi wyrazić też Sławomir Fabiański, emerytowany motorniczy z Łodzi. Jego świat zawalił się w połowie października. Była sobota, rano, pan Sławek wyszedł narąbać drzewa. Szybko okazało się, że nie ma już do czego wracać. W domu na Stokach wybuchł pożar. Strawił wszystko. Emerytowany motorniczy i jego niepełnosprawny syn ocalili tylko to, co mieli na sobie. I psa, którego pan Sławek uwolnił z płonącego domu. I choć sąsiedzi wezwali straż pożarną, to na ratunek było za późno. Zostały zgliszcza, na których ojciec i syn koczowali przez dwa dni. Zostali w domu bez okien, drzwi, w opalonych murach.
Pierwsi z pomocą pospieszyli najbliżsi sąsiedzi. Przynieśli obiad, kołdry. Do nich dołączyli inni, w tym właściciel sklepu i osiedlowy radny oraz prezenter muzyczny w jednym. To właśnie on wpadł na pomysł, by wyremontować dom. Szybko zapadła decyzja o zbiórce pieniędzy. Kupiono za nie materiały budowlane. Zaczęło się porządkowanie zgliszcz. Trzech mieszkańców Stoków ma firmy wykończeniowe, inny dekarską. Okazało się także, że emerytowany motorniczy i jego syn mogą liczyć na pomoc firmy elektrycznej. Instalacja została położona gratis, a fundusz na remont domu powiększył się dodatkowo o 8 tysięcy złotych. Właścicielowi firmy dekarskiej wystarczyło tylko to, że pomoc potrzebna jest mieszkańcowi Stoków.
- Jestem zaskoczony i szczęśliwy, że tyle osób chciało mi pomóc - mówi pan Sławek. - Nie wiem jak im podziękować, wdzięczności nie da się opisać słowami. Każdy z osiedla chce mi pomóc, nawet ludzie, których wcześniej nie znałem.
Łodzianie lubią pomagać innym
Niby to zaskakujące, ale jednak nie aż tak. Przynajmniej nie dla tych, którzy mieli okazję zapoznać się z raportem GUS. Niby GUS to same statystyki i morze liczb, ale za tymi akurat kryją się konkretni ludzie. A konkretnie 28 procent mieszkańców naszego regionu, którzy nie skupiają się tylko na sobie, ale decydują się na pomoc innym. Są wolontariuszami fundacji i stowarzyszeń lub po prostu pomagają tym, którzy tego potrzebują. I to niekoniecznie rodzinie i sąsiadom, ale także obcym ludziom. Nieco większy odsetek altruistów mieszka jedynie na Lubelszczyźnie i Mazowszu, ale trzecie miejsce w kraju to także powód do dumy. Choć głośno deklarują jedno: chcemy pomagać potrzebującym, to ich motywacje są różne.
Anna Miżowska, łódzka psycholog i biegła sądowa: - Wielu osobom, które mnóstwo w życiu osiągnęły, brakuje bodźców, emocji. Decydują się na pomoc innym, by znów je poczuć, ich motywacja jest więc egoistyczna. Pomoc innym służy im do poprawy własnego nastroju.
Ale pomagają nie tylko egoiści (w tym kontekście to pozytywne określenie). W tym gronie są też prawdziwi altruiści, których interesują ideały pomocy. Nie bez znaczenia jest też moda na wolontariat i dbałość o wypełnienie swojego CV zdobytymi doświadczeniami.
Wózek inwalidzie znajdą
Ale motywacja chętnych do udzielenia pomocy przeważnie nie ma znaczenia. Nie miała go też dla 35-letniego Sebastiana Słowakiewicza, niepełnosprawnego muzyka grającego często na ulicy Piotrkowskiej na bębenku. Sebastian choruje na rozszczep kręgosłupa. Nie może chodzić, dlatego porusza się na specjalnym wózku. I we wrześniu ten wózek zniknął, sprawą szybko zaczęła żyć całą Łódź.
Pojazd zniknął w nocy z klatki schodowej w bloku na Górnej. Jego mama wniosła Sebastiana do mieszkania i pomogła mu się umyć. Była zbyt zmęczona i zapomniała o wózku. Rano pojazd zniknął.
Tego dnia Sebastian po raz pierwszy od dawna nie pojechał na Piotrkowską. Nie miał jak się dostać. Potem rodzina wyciągnęła stary wózek z piwnicy. Był jednak tak zniszczony, że mężczyzna nie był w stanie sam go prowadzić. Na dodatek skradziony wózek był budowany na specjalne zamówienie i dostosowany do wad kręgosłupa łodzianina. Kosztował 11 tys. zł. Dofinansowania nowego w przypadku kradzieży NFZ nie przewiduje. A z 640 zł renty uzbieranie na nowy było praktycznie niemożliwe.
Dramat grajka z ulicy Piotrkowskiej poruszył wielu łodzian. Sebastian otrzymał od sponsorów aż cztery propozycje zrobienia bezpłatnie nowego wózka, dostosowanego do jego wymiarów. Do tego kilkanaście osób chciało podarować mu zwykłe wózki inwalidzkie. Parafia ewangelicko-augsburska św. Mateusza w Łodzi zaproponowała bezpłatne wypożyczenie wózka z prowadzonej wypożyczalni.
- Otrzymałem też mnóstwo wyrazów poparcia i życzliwości - mówi Sebastian. -Ludzie życzyli mi powodzenia i ostro potępiali złodzieja.
Najbardziej ucieszyła go jednak inicjatywa kolegów, kibiców Widzewa. Swoimi kanałami wytypowali złodzieja. Wózek został podrzucony na ulicę Malczewskiego na Górnej. Znalazł go kolega łodzianina.
I chociaż ostatecznie pan Sebastian z oferowanej przez łodzian pomocy nie musiał skorzystać, to podniosła go ona w trudnych chwilach na duchu. Zrozumiał też, że nie jest w Łodzi osobą anonimową.
- Nie spodziewałem się też, że tyle osób mnie zna i rozpoznaje - mówi Sebastian.
I cieszy się, że wszystko tak dobrze się skończyło.