Gdyby nasza polityka choć odrobinę nawiązywała do standardów zachodnich demokracji, to razem z referendum lotniskowym powinny odbyć się przedterminowe wybory do sejmiku.
Wtorek, 16 listopada 2010 roku, pięć dni przed wyborami samorządowymi. Czterech członków zarządu województwa podlaskiego ubiegających się o reelekcję (Jarosław Dworzański, Jacek Piorunek, Mieczysław Baszko, Bogusław Dębski) zwołało konferencję prasową. W blasku fleszy przełożyli dokumentację dotyczącą budowy regionalnego lotniska z jednej szuflady do drugiej, choć już innego departamentu. Zapewniali przy tym, że pieniądze na inwestycje są pewne na bank, bo 356 mln złotych będzie pochodziło z Regionalnego Programu Operacyjnego. Brakowało co prawda jeszcze 150 mln, ale województwo podlaskie miało po części odzyskać je jako zwrot VAT-u. Resztę samorząd musiał wyłożyć z własnej kieszeni.
Bohaterowie tamtej konferencji miękko wylądowali. Przez kolejne cztery lata nadal odpowiadali (poza Bogusławem Dębskim) za regionalną politykę sejmikową w Podlaskiem. Gorzej potoczyła się perspektywa budowy portu regionalnego. 16 stycznia 2014 roku ówczesny marszałek Jarosław Dworzański przy wsparciu innych członków zarządu województwa: Jacka Piorunka, Karola Pileckiego, Mieczysława Baszki i Walentego Koryckiego wykreślili budowę lotniska z Regionalnego Programu Operacyjnego. - Okoliczności się zmieniły. Nastawienie mieszkańców do lotniska jest negatywne - uzasadniał na sesji sejmiku marszałek. To oznaczało, że budowa portu regionalnego w Podlaskiem przeszła do historii. Dziś jednak ta historia zatacza kolejny krąg.
Po ubiegłotygodniowej decyzji Naczelnego Sądu Administracyjnego mieszkańcy województwa wypowiedzą się 15 stycznia, czy chcą budowy regionalnego aerodromu. Głosowanie to pokłosie batalii, którą stoczyli inicjatorzy referendum. W październiku 2014 roku jego przedstawiciele złożyli w biurze sejmiku 70 tys. podpisów Podlasian, którzy domagali się przeprowadzenia referendum. Po weryfikacji podpisów było prawie 63 tys., a wniosek ostatecznie przyjęto z datą 6 listopada (dziesięć dni przed wyborami samorządowymi). Odrzucili go 22 grudnia nowo wybrani radni. I od tego momentu rozpoczęła się batalia sądowa.
Przed kolejnymi instancjami inicjatorzy referendum podnosili, że sejmik przekroczył 30-dniowy termin na podjęcie decyzji. Z kolei pełnomocnicy samorządu wojewódzkiego, powołując się na względy ekonomiczne i prawne dowodzili, że takie głosowanie jest niedopuszczalne. Według nich sprawa nie należy do kompetencji samorządu województwa, bo to nie on wydaje zezwolenie na budowę lotniska. Ponadto sama inwestycja nie ma uzasadnienia ekonomicznego. Zakwestionowali też liczbę podpisów pod wnioskiem.
Potyczki prawne trwały dwa lata. W 2015 roku sprawa otarła się o Naczelny Sąd Administracyjny, który zwrócił ją do ponownego rozpatrzenia przez sąd administracyjny w Białymstoku. Stamtąd, po kolejnych odwołaniach strony społecznej, zawędrowała ponownie na wokandę do Warszawy. Aż wreszcie 29 listopada 2016 roku zapadła ostateczna, niemalże salomonowa, decyzja: Samorząd województwa musi przeprowadzić referendum. Na dodatek sąd nadał wyrokowi de facto „rygor natychmiastowej wykonalności”. Bo głosowanie powinno zostać przeprowadzone w ciągu 50 dni.
Paradoks goni paradoks
Powyższy wstęp historyczno-prawny był niezbędny, by uchwycić istotę referendum i ukazać mity, którymi obrosła sama idea budowy regionalnego portu lotniczego. Nie byłoby dziś całego zamieszania, gdyby radni wniosek o referendum odrzucili w ustawowym terminie. Mieli na to trzydzieści dni. Co prawda cała procedura zbiegła się w czasie z wyborami do sejmiku i polityczno-prestiżowymi manewrami nowo wybranej większości, ale w żaden sposób gry koalicyjne nie zwalniały sejmiku z obowiązku dotrzymania terminu bez względu na inne okoliczności. - Bo termin ten jest wiążący dla organu uchwałodawczego województwa - uznał za pierwszym razem Naczelny Sąd Administracyjny. Teraz swoje orzeczenie znowu podtrzymał, co jest równoznaczne z przeprowadzeniem referendum. I to jest jego sedno, a nie rozważanie przyszłych lokalizacji, jak teraz proponują inicjatorzy referendum postulując dodanie kolejnego pytania.
Zmiana władzy w sejmiku na przełomie listopada i grudnia 2014 roku nie była żadnym alibi dla radnych. Po pierwsze, są to powody natury politycznej): koalicja ostała się ta sama, choć zmienił się w niej układ sił, a ponadto radnymi nadal zostali ci samorządowcy, którzy pilotowali sprawę lotniska od 6 lat. Ale ponieważ byli zafrasowani batalią o swoją świetlaną przyszłość w kolejnych czterech latach, nic dziwnego, że do głowy im nie przyszło zajmowanie się wnioskiem o referendum. Po drugie (i to jest powód znacznie ważniejszy): skoro władza mimo wszystko się zmieniła i mogła czuć się lekko zagubiona, to jest jeszcze coś takiego jak ciągłość obsługi prawnej. To obowiązkiem służb prawnych urzędu marszałkowskiego było zwrócenie uwagi na nadciągającą kolizję terminów. Pierwsza sesja, na której radni składali ślubowanie odbyła się w poniedziałek, 1 grudnia 2014 r. Spokojnie na kolejnej, najpóźniej zwołanej w piątek 5 grudnia, można było odrzucić wniosek i wyrobić się w terminie. Tyle że wszyscy byli zajęci manewrami koalicyjnymi. To jednak nie była żadna okoliczność łagodząca. Naczelny Sąd Administracyjny stanął na gruncie legalizmu w sposób kardynalny.
Tuż potem jak ta niemalże hiobowa wieść o konieczności przeprowadzenia referendum lotem błyskawicy obiegła Podlaskie, pojawiły się informacje, że być może do głosowania nie dojdzie. Niektóre osoby blisko związane z komitetem referendalnym sugerowały, że inicjatorzy mogą się wycofać pod warunkiem, że otrzymają na piśmie zobowiązanie zarządu województwa, jakie konkretne kroki zamierza on teraz poczynić odnośnie budowy lotniska regionalnego. Tyle że to było sprowadzanie sprawy na manowce. Z bardzo prostego powodu: styczniowe referendum to pokłosie wyroku sądu, a wyroki sądu trzeba wykonywać. Można się z nimi nie zgadzać, ale wykonać trzeba. W przeciwnym razie powstaje wrażenie, że kupczy się prawem (nie czas i nie miejsce na odniesienia do sporu o Trybunał Konstytucyjny).
Drugi paradoks sprowadza się do pieniędzy, a w zasadzie takiej dziwnej maniery urzędników różnych szczebli, którzy nagle muszą znaleźć dodatkowe fundusze na wcześniej nieprzewidziane wydatki. Ileż razy, zwłaszcza w przypadku obaw o przekroczenie progu ważności referendum, słyszymy: „to będzie wyrzucenie pieniędzy w błoto, lepiej te miliony byłoby przeznaczyć na cele społeczne, musimy komuś zabrać, by przeznaczyć na coś, co z góry skazane jest na niepowodzenie”. Teraz podobną argumentację usłyszeliśmy od członków zarządu województwa. Jedni podeszli do sprawy w sposób bardziej wyważony, inni uderzyli w lament: 4 mln złotych zamiast na wsparcie chociażby szpitali czy placówek kulturalnych będzie przeznaczone na niedzielę referendalną. Wspólny mianownik sprowadza się do tego, że sami sobie strzelają samobója. Bo nie uderzali w podobny ton, gdy z kasy zarządu dróg wojewódzkich przelano na konto oszustów prawie 4 miliony złotych za rzekome prace budowlane na drodze Michałowo-Juszkowy Gród. Na zasypanie manka bardzo szybko znalazły się pieniądze (i to bynajmniej nie ze szpitali czy kultury), a odpowiedzialność polityczna rozmyła się.
Ponadto w kontekście referendum zachodzi pytanie o sposób zaplanowania wydatków budżetowych na 2016 rok. Skoro biuro prawne urzędu marszałkowskiego wiedziało, że sprawa toczy się w sądzie i wyrok może być niekorzystny, to u skarbnika województwa powinno zarezerwować 4 mln na nadzwyczajne głosowanie. Jeśli pełnomocnicy marszałka wygraliby sprawę w sądzie, to pieniądze zostałyby w budżecie. A wtedy spokojnie można byłoby rozdysponować je na cele chociażby społeczne. Jeśliby przegrali - nie byłoby potrzeby nowelizowania budżetu, a tym bardziej zabierania milionów ze służby zdrowia.
No i warto przypomnieć, że 4 miliony złotych to prawie tyle, ile województwo wydało do 16 stycznia 2014 roku na prace przygotowawcze do budowy lotniska. Połowę tej kwoty ma szansę jeszcze odzyskać. Pod warunkiem, że wygra proces odwoławczy z firmą, która przygotowała raport środowiskowy uchylony przez Generalną Dyrekcję Ochrony Środowiska. Co prawda w pierwszej instancji sąd nie pozostawił suchej nitki na urzędzie marszałkowskim, ale jak pokazuje sprawa z wnioskiem referendalnym - warto walczyć do końca. Tylko czy stać na to władze województwa, skoro przez ostatnią dekadę obserwowaliśmy ich nielot nad kukułczym gniazdem?
Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że to kluczenie rozpoczęło się jeszcze zanim obecna koalicja przejęła w Podlaskiem pieczę nad budową regionalnego portu lotniczego. Za jedynych rządów PiS w województwie ówczesny członek zarządu województwa sam sobie dodawał skrzydeł, mówiąc, że „nawet boeing może wystartować z 1800 metrów, a na Krywlanach pas można przedłużyć w jedną lub w drugą stronę”. Ale od razu skrzydła te podcinał mu jego kolega klubowy z frakcji „topolańczyków”. W tym samym czasie wywodzący się z tej samej opcji marszałek w negocjacjach z Brukselą przystawał jednak na Krywlany. Wydawało się, że pytanie „Czy leci z nami pilot?” z chwilą przejęcia pełnej władzy przez PO- PSL będzie już tylko retoryczne. Niestety, pozostał włączony autopilot.
Problemem nie były pieniądze
Nie ma sensu w tym miejscu przypominać wszystkich przypadłości związanych z podchodzeniem do lądowania (może poza słowami byłego marszałka, jak to dał odpór szatanowi, który kusił go, by budować lotnisko). Jak już wspomniałem podlaska klasa samorządowo-partyjna prawie dekadę temu dostała z Brukseli gigantyczne pieniądze na budowę portu regionalnego (356 mln zł - 75 proc. inwestycji) i de facto wyłączną kompetencję do ich wydania. Zarówno komunikacja kolejowa, jak i drogowa poprawiająca łączność regionu z resztą kraju to domena władz centralnych (nie czas i miejsce na jej ocenianie). Tylko w kwestii budowy lotniska w granicach Regionalnego Programu Operacyjnego byliśmy samodzielni i suwerenni. Wystarczyło zdecydować i wybudować. I pomyśleć, jak je utrzymać. Bo jeśli z góry założono, że nie da się tego zrobić, to po co wiosną 2008 roku szumnie marszałek ogłaszał powołaniu razem z prezydentem spółki lotniskowej?
Z tej perspektywy problemem nie były pieniądze na lotnisko (ostatecznie 358 mln złotych poszło na drogi wojewódzkie), jego lokalizacja, a ogarnięcie tej inwestycji przez jaśnie panujący w Podlaskiem przez ostatnią dekadę establishment polityczny (zarówno z prawa, jak i z lewa). Gdyby tak się stało samoloty już dawno lądowałyby w regionie i z niego startowały. Kiedyś powiedziałem, że prędzej Jagiellonia zagra w pucharach europejskich niż boeing wyląduje na Podlasiu. Chyba dalszy komentarz jest w tym miejscu zbyteczny.
Pogoda na przyszłość
15 stycznia Podlasianie będą mogli udać się do urn, by odpowiedzieć na pytanie: Czy chcą regionalnego lotniska w Podlaskiem? Chyba po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jakiekolwiek głosowanie przypada w środku teoretycznie najzimniejszego miesiąca w roku. W naszym regionie ma to niebagatelne znaczenie. Mieszkamy pod taką szerokością geograficzną, że jak zasypie, to do niektórych miejsc nieraz lekarz z księdzem mogą nie zdążyć na czas. A co dopiero ludzie do lokalu referendalnego. Jeśli pogoda okaże się łaskawa, to i tak zbitka różnych wydarzeń może zniechęcać do głosowania. Tym bardziej że przypada ono nazajutrz po sylwestrze juliańskim, a na dodatek tego samego dnia kwestuje Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.
Ponadto na frekwencji mogą zaważyć antagonizmy regionalne. Suwałki, podobnie jak Białystok, szykują się do budowy małego lotniska dyspozycyjnego. Dla mieszkańców północnych powiatów dawnego województwa łomżyńskiego bardziej atrakcyjny może być Modlin lub Szymany. Południowa część Podlaskiego szybciej wybierze się do Lublina lub na Okęcie.
To rozdrobnienie Podlaskiego to niewątpliwie pokłosie tego, jak podchodzono do budowy regionalnego portu. Jeśli nawet referendum okaże się ważne i większość głosujących powie tak, to będzie miało ono jedynie charakter doradczy. Tylko czy obecne władze województwa i kolejne nie powinny czuć się jednak zobligowane do uszanowania woli mieszkańców (tak jak to w tej chwili robi rząd w Londynie po Brexicie). Niewątpliwie przyprawi to decydentów o ból głowy. Szczególnie, że Unia pieniędzy na lotnisko nie da, rząd też raczej nie (z rezerwą do takiej możliwości podchodzi nawet minister Krzysztof Jurgiel, co zakomunikował na jednej z ostatnich konferencji prasowych w regionie). Ale jeśli mamy mieć demokrację w stylu zachodnim, należy się liczyć z wolą mieszkańców.
Gdyby jednak polska scena parlamentarno-samorządowa choć odrobinę nawiązywała do standardów i kultury politycznej świata, który onegdaj określano jako „na zachód od żelaznej kurtyny”, to razem z referendum lotniskowym powinny odbyć się przedterminowe wybory do sejmiku. Nazajutrz po wyroku (była wtedy sesja) sejmik powinien się samorozwiązać. Bo w gruncie rzeczy postanowienie Naczelnego Sądu Administracyjnego powinno być dla radnych słoną ceną za wielki styczniowy odlot.
No, ale ponieważ jesteśmy po wschodniej stronie dawnej żelaznej kurtyny, to gesty na miarę Davida Camerona czy Matteo Renziego u nas się nie zdarzają (na żadnym szczeblu władzy). I dlatego w ramach zadośćuczynienia za nierozpatrzenie w terminie wniosku referendalnego radni powinni przynajmniej zachęcać do udziału w głosowaniu. To z kolei najniższa cena za wielki styczniowy odlot, a w zasadzie za więcej niż dekadę nielotu.
Suwałki też budują małe lotnisko
Wojewoda Bohdan Paszkowski podpisał ostatnie z zarządzeń dotyczących przekazania Suwałkom gruntów Skarbu Państwa pod budowę betonowego pasa startowego lotniska. Chodzi o 37 ha. Inwestycja zajmie około 100 ha. Betonowy pas o długości 1350 m będzie znajdował się na terenie istniejącego już lotniska trawiastego. Kamil Sznel z suwalskiego Ratusza przypomina, że powstanie jedynie najbardziej niezbędna infrastruktura, która umożliwi starty i lądowania samolotów. Nie przewiduje się nie tylko wznoszenia portu lotniczego, ale i jakichkolwiek większych budynków. Jak mówi Czesław Renkiewicz, prezydent Suwałk, obiekt ma służyć przede wszystkim przedsiębiorcom oraz turystom. O taką inwestycję od lat dopominali się szczególnie biznesmeni, narzekając na komunikacyjne oddalenie Suwałk i kiepskie drogi.
1350-metrowy pas umożliwi starty i lądowania samolotów, które mogą zabrać na pokład 40-50 osób. Przypuszcza się jednak, że z obiektu korzystać będą głównie mniejsze maszyny.