Tuż za rogatkami miast można znaleźć cuda, choćby mruczące zamczysko. Wielkie plany nie są potrzebne. Pytacie, gdzie ruszyć? Na przykład do swoich miejsc magicznych. Każdy je ma, trzeba tylko umiejętnie zajrzeć w głąb siebie. Moje pierwsze, niezmiennie lokuje się nad Zalewem Bledzewskim - pisze Maria Gonta, miłośniczka turystyki z Gorzowa, w redakcyjnym cyklu Lubuskie. Tu się żyje!
Mówią o nas Gontowcy, że niby zawsze go(n)towi do drogi jesteśmy, jednak tak po prawdzie to przydomek wywodzi się z naszego nazwiska. Kiedyś mój Tato nazywał nas owsikami (może mało elegancko, ale trafnie określając fakt, że trudno nam usiedzieć dłużej w jednym miejscu). Sam nie był lepszy, to przecież po nim odziedziczyłam i przekazałam progeniturze syndrom włóczykija. Mąż nie potrzebował specjalnej zachęty, by się dostosować.
Wpadły mi kiedyś w ucho słowa żyjącego na przełomie III i IV wieku Augustyna z Hippony: „Świat jest książką, a ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną jej stronę”. No i czytamy, bezustannie zadziwieni tym, że jej objętość wzrasta wprost proporcjonalnie do ilości przejechanych bądź przedeptanych kilometrów. Plączemy się po dróżkach i bezdrożach, kiedy tylko nadarzy się po temu okazja, a wszystkim malkontentom powtarzamy - ważne, by po prostu ruszyć się z domu. Bez względu na pogodę, bo tam, gdzie dotrzemy, wcale nie musi być tak kiepska jak za naszym oknem. Wielkie plany nie są potrzebne. Tuż za rogatkami miast można znaleźć istne cuda.
Idealne miejsce dla Złotowłosej
Pytacie, gdzie ruszyć? Na przykład do swoich miejsc magicznych. Każdy je ma, trzeba, tylko umiejętnie zajrzeć w głąb siebie. Moje pierwsze, niezmiennie lokuje się nad Zalewem Bledzewskim. Tam, gdzie z oparów porannych mgieł wyłania się tajemnicze zamczysko. Kiedy podejdziecie do niego bliżej, usłyszycie jednostajne mruczenie. To nie duchy, to generatory ponadstuletniej elektrowni. Małe okienko w szczycie wieżyczki upodabniającej ją do zamku, nadawałoby się idealnie dla Złotowłosej z jej długim, sięgającym ziemi warkoczem, po którym wspinałby się królewicz.
To miejsce pobudza wyobraźnię. Przyjeżdżałam tu jako szkrab maleńki, nastolatka, dorastająca panna i młoda, potem już dojrzała mężatka. Przyjeżdżały nasze dzieci, a teraz ich dzieci…
Ileż historii niezwykłych tu właśnie się narodziło: o Bledzewsko-Chycińskiej Amazonii i jej urokach chłoniętych zachłannie z pokładu kajaka; o wielkim jeżu odwiedzającym nas każdej nocy; o wędrującym węgorzu (potworze z Los Zalewoss grasującym w domku po ucieczce z wiadra, do którego go włożono). O uśmiechniętej świni stojącej na postumencie w dawnym miasteczku o dwóch rynkach (mało kto zwraca uwagę na ten specyficzny układ bledzewskich ulic); o wybuchającym telewizorku, który okazał się szybkowarem rozsadzonym przez gotowaną w nim wędkarską kaszę (kasza zakleiła zawór ciśnieniowy, a wypchnięta siłą pokrywka zrobiła dziurę w dachu; bawiące się na zewnątrz dzieci stwierdziły „To telewizorek. On lubi wybuchać”) i wiele, wiele innych. Godzinami można opowiadać.
Narnia cała w winobluszczu, rondo z drzewem pośrodku
Dużo się tu dzisiaj zmieniło. Chociaż staruszka elektrownia nadal mruczy i Obra meandruje jak niegdyś, nie ma już magicznego Korzeniowego Wąwozu (splantowano go podczas budowy drogi), jest za to leśne rondo z wielkim drzewem pośrodku. Śpiący dąb, który lata temu legł na poboczu pod własnym ciężarem, niemal już całkowicie stopił się z otoczeniem. Mostek nad Strugą Jeziorną zmienił oblicze na nowsze, ale wspaniała Narnia (jak nazwały ją dzieci) - mimo że nieco okrojona - nadal zachwyca jesienną czerwienią winobluszczu. I tak samo jak kiedyś strzegą jej pająki.
Ilekroć tu przyjeżdżamy, czas jakby spowalniał bieg. Życie toczy się rytmem wędrującego słońca, a wewnętrzne akumulatory ładują błyskawicznie.