Ludwik Dorn: Premier Morawiecki jest specyficzną mutacją posła Piotrowicza
Premier Morawiecki jest specyficzną mutacją posła Piotrowicza. Jego adaptacja była sygnałem dla osób zaangażowanych w PRL, że mogą się odnaleźć w PiS-ie. Teraz awans Morawieckiego spełni tę samą rolę wobec elit III RP - mówi Ludwik Dorn.
Jak Pan rozumie sens zamiany Beaty Szydło na Mateusza Morawieckiego?
Zmieniła się sytuacja polityczna.
W którym momencie?
To był proces. Zaczął się wetami prezydenckimi, a zakończył nominacją dla Mateusza Morawieckiego. Mówił o tym prezes Kaczyński, zaznaczając, że sytuacja zmieniła się po 24 lipca.
Na czym ta zmiana polegała?
Pojawił się prezydent - samodzielny, sprawczy i mocno niezależny od prezesa. To zasadnicza różnica w porównaniu z premier Szydło, która miała sprawczość podpinki pod broszkę. Natomiast relacji z Andrzejem Dudą, który zaczął inaczej definiować swoją rolę, tak łatwo nie dało się ułożyć. Trudno jest zatrzymać posłów i ministrów, by nie zaczęli do prezydenta biegać, skoro jest on uzbrojony w tak potężne narzędzie jak weto.
Oznacza to, że musi się dogadać z nim ktoś ważniejszy.
Najlepiej Jarosław Kaczyński - ale w dwóch rolach: prezesa partii i szefa rządu. Wtedy sprawy weszłyby w normalną fazę, premier i prezydent spotykaliby się co tydzień, czy dwa tygodnie i wyjaśnialiby dzielące ich różnice.
I taki scenariusz był długo oczekiwany.
Ale podczas prac w Sejmie nad prezydenckimi ustawami sądowymi zaszła kolejna zmiana. Andrzej Duda ponownie wpisał się w swoją rolę sprzed wet.
Rolę potakiwacza?
Tak. Ale dlaczego tak zrobił? Czy prezes Kaczyński coś mu powiedział, co go przekonało? Tu możemy spekulować.
Nie rozumiem, czemu Pan traktuje zmiany ustaw tak ostro. Nawet po poprawkach są to bardziej ustawy prezydenckie niż te, które zawetował.
Jednak w zmianach dotyczących izby dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym PiS poszedł bardzo daleko.
Ale poprawka o tym, że prokuratorzy mogą zgłaszać kandydatów do KRS, została wycofana. Ustawa o KRS jest niemal niezmieniona.
Tak, ustawa o Krajowej Radzie Sądownictwa w Sejmie zmieniła się bardzo niewiele, ale proszę zauważyć, że wersja prezydencka nie narusza interesów PiS i ministra Ziobry, jeśli chodzi o „marchewkę”, która będzie się kusić sędziów. Natomiast w kwestii „kija”, czyli pionu dyscyplinarnego, w tym stosownej izby w Sądzie Najwyższym PiS całkowicie zdemolować prezydencki projekt i kijaszek oddał w samodzielne władanie ministrowi sprawiedliwości.
Jednak prezydent coś ugrał. Nie jest tylko potakiwaczem.
Roztropnie jest przeciwnikowi pozwolić zachować twarz, by nie doprowadzić go do desperacji - chyba, że się chce go zupełnie skotłować. Ale Andrzej Duda będzie prezydentem przynajmniej do 2020 r., więc nie warto doprowadzać go do ostateczności.
W ustawie o Sądzie Najwyższym pozostało sporo jego artykułów.
Ale proszę zwrócić uwagę, jak całkowicie wycofał się on z walki o zgłaszane poprawki.
W pewnym momencie pojawiły się zapowiedzi weta - ale błyskawicznie wygasły, mimo że w komisjach nikt się nie wycofał z poprawek.
Nawet nie było miękkich uwag w stylu: trudno mi będzie zaakceptować wszystkie poprawki. Nie było nawet negocjacji między stroną prezydencką i PiS-em.
W Sejmie spotykali się przedstawiciele kancelarii prezydenta z posłami - czyli negocjacje były, tylko na średnio-niskim szczeblu.
Negocjacje były - ale widać, że ludzie od prezydenta dostali instrukcję, żeby się zgadzać. Stąd moja teza, że Jarosław Kaczyński znalazł argumenty o takiej mocy perswazyjnej, że Andrzej Duda wrócił do roli podległej - choć z zachowaniem twarzy. To była kolejna istotna zmiana w tym ciągu zdarzeń.
Na czym polegała jej istotność?
Jarosław Kaczyński uznał, że nie musi jednak być premierem. On wcale o tym nie marzy. Pomijam kwestie zdrowotne, bo to człowiek twardy dla siebie i dla innych - gdyby uznał, że jest najwyższa potrzeba, to konałby z bólu, ale szefem rządu by został. Ale skoro takiej potrzeby nie ma, to po co ma to brać?
Beata Szydło wcale sobie źle nie radziła. Po co więc ta zmiana?
Bo już trwała brazylijska telenowela z rekonstrukcją i trzeba było jakoś ją zakończyć. Sprawy zaszły tak daleko, że już nikt nie traktowałby pani premier poważnie. Może ona by żywiła szacunek dla samej siebie, ale w obozie władzy byłaby w tym odosobniona. Okoliczności tej rekonstrukcji w ramach elity władzy potwornie niszczą ludzi, którzy się w nich znaleźli.
A dlaczego zmiennikiem został Morawiecki?
Kto inny był dostępny? Jak nie Beata Szydło, czy Jarosław Kaczyński, to kto?
Choćby Mariusz Błaszczak, Marek Kuchciński, czy Joachim Brudziński - ktoś z twardego rdzenia PiS-u.
Błaszczak, Kuchciński - jedno popychle zamieniać na drugie, jaki w tym sens? Ewentualnie Brudziński - ale też ze znakiem zapytania. Został Morawiecki. Przy okazji sposób zmiany rządu to kolejne potwierdzenie mojej tezy, że prezydent znów stał się powolny wobec PiS-u. Po raz kolejny potraktowano go jak „Adriana”, wrócił klimat nocnego zaprzysiężenia sędziów Trybunału Konstytucyjnego.
Co było tym potwierdzeniem?
Proszę zwrócić uwagę, co powiedziała Beata Mazurek w chwili dymisji Beaty Szydło - że pani premier złożyła rezygnację na ręce Komitetu Politycznego PiS, a Komitet Polityczny rezygnację przyjął i desygnował Mateusz Morawieckiego. To są określenia wręcz żywcem przepisane z konstytucji.
Tylko organ się nie zgadza - rezygnację składa się na ręce prezydenta.
W ten sposób Jarosław Kaczyński - bo to on podyktował te słowa Mazurek - pokazał prezydentowi, ale także innym, kto tu rządzi. Każdy, kto słuchał, zrozumiał: wszystko wróciło do normy, prezydent znów został sprowadzony do roli kelnera.
Mocno Pan chłosta Andrzeja Dudę.
Przypomnę fakty. W 2014 r. Donald Tusk złożył rezygnację 9 września w poniedziałek. Bronisław Komorowski poczekał do środy, zanim tę rezygnację przyjął - a warto pamiętać, że przyjmowanie rezygnacji to prerogatywa prezydencka, on może ją przyjąć, albo nie.
Andrzej Duda zrobił to od ręki, właściwie bezrefleksyjnie.
Idźmy dalej. Prezydent Komorowski przyjął dymisję Tuska i popadł w głęboki namysł na kolejne cztery dni, po czym desygnował Ewę Kopacz na premiera. Natomiast powołanie i zaprzysiężenie rządu nastąpiło 22 września. Przecież w PO wszystko w sprawie rządu było od początku ugadane, ale Bronisław Komorowski rozciągając kalendarz powoływania dbał w ten sposób o powagę swego urzędu. A teraz Andrzej Duda od razu wszystko za jednym zamachem. Dwa w jednym jak Wash&Go.
Akurat największym przykładem słabości prezydenta jest to, że w rządzie pozostał Antoni Macierewicz.
Afrontem było przesłaniem certyfikatu utraty dostępu do informacji niejawnych przez gen. Kraszewskiego w dniu zaprzysiężenia rządu.
Czyli co - Macierewicz wygrał starcie z Dudą?
Tego nie wiem. Formuła nowego premiera ze starym rządem ma proste, przyziemne wyjaśnienie - tak było wygodniej. Ale później będą zmiany. Czy Macierewicz się po nich utrzyma, tego nie wiem.
Bo Pan już mówi, że prezydent wrócił do roli kelnera. A może on po prostu w ostatnich miesiącach wywalczył sobie odwołanie Macierewicza - a jak to ma obiecane, to o resztę nie dba.
Czy on swoje wygrał, to się przekonamy w styczniu. Nie wykluczam tego scenariusza, tym bardziej, że swoje porachunki z ministrem Macierewiczem ma prezes Kaczyński.
Za to, że nie ma konkluzji prac podkomisji smoleńskiej?
Nie, za Misiewicza. Przecież gdy wybuchł konflikt wokół niego, Macierewicz się postawił tak bardzo, że aż komisję wewnątrz PiS trzeba było powołać - co pokazuje, że nie chodziło tylko o Misiewicza, ale o ustalenie gradacji ważności w partii, kto ma kogo słuchać. Rachunki są krwawe, tamten epizod nie poszedł w zapomnienie - także teraz z Macierewiczem może być różnie.
Ale gdy zostanie odwołany, Andrzej Duda ogłosi swój sukces.
Pewnie ogłosi, ale prawdziwym wygranym będzie prezes Kaczyński, który w dodatku sekcie smoleńskiej będzie mógł powiedzieć: to nie ja, ale ten wątpliwy patriotycznie Andrzej Duda. W tym sporze chodzi o władzę - a już na pewno nie o obronność Polski. Jeśli Macierewicz poleci, to przede wszystkim za Misiewicza. Choć na zewnątrz będzie wyglądało, że prezydent się umocnił.
Wróćmy do kwestii zamiany premierów. Wiadomo, że lepsze wrogiem dobrego, a mimo to Jarosław Kaczyński próbuje poprawić w sumie niezłe wyniki Beaty Szydło. Był sens w ogóle się pakować w tę kabałę?
Obóz włazy wpakował się w tę sytuację z powodu wet prezydenckich. A potem już poszło.
Andrzej Duda wrócił do roli „Adriana”, więc Kaczyński uznał, że nie musi być premierem. Co sprawiło, że prezydent zmienił podejście? Można spekulować.
O rekonstrukcji mówiło się od września - ale przecież to nie musiało wyjść poza przecieki. Gdyby pani premier nie zapowiedziała formalnie rekonstrukcji, można byłoby się z niej wycofać.
Tak gładko by to nie poszło. Przecież Mazurek i Zalewski w swojej rubryce pisali, że Kaczyński będzie premierem.
To rubryka satyryczna - nie trzeba było jej traktować poważnie.
Proszę pamiętać, że październik to był etap, gdy argumentów perswazyjnych wobec pana prezydenta nie było. Dlatego uruchomiono wariant rekonstrukcyjny. Opcja zastąpienia pani premier prezesem stała na pierwszym miejscu.
Ale sytuacja się zmieniła - i mamy nowego premiera Mateusza Morawieckiego ze starym rządem.
Po ostatnich transferach Możdżanowskiej i Gryglasa klub PiS-u liczy 237 posłów. Dodajmy koło Kornela Morawieckiego - sześciu posłów. Do tego niezależny Jan Klawiter - razem 244 posłów. Nowy-stary rząd Morawieckiego przeszedł 243 głosami. Ale teraz trzeba zacząć odejmować.
Kogo?
Ministrów, którzy też są posłami, ale w wyniku rekonstrukcji stracą miejsca w rządzie. Głosowanie za rekonstrukcją to dla nich upokorzenie - głosują za własnym odwołaniem. Nie można wykluczyć więc, że w dniu głosowania dostaną grypy żołądkowej i przyniosą L4.
Scenariusz prawdopodobny.
A gdyby jeszcze namówili kilku zaprzyjaźnionych posłów na to samo, to pojawiłoby się ryzyko, że nowy rząd nie przejdzie. Jest ono niskie, ale istnieje. Ryzyko większe - że rząd przejdzie dwoma, trzema głosami ponad wymagane minimum 231 głosów. Efekt? Od razu mamy głosy, że jest kryzys. Rusza fala spekulacji. A bez zmian w rządzie cały ten problem odpada. Bo nikt nie ucierpiał.
Rozumiem, że przewiduje Pan korporacyjny model zarządzania - zamiast jednej redukcji grupowej, zwalnianie po jednym, dwóch ministrach, by proces rozłożyć w czasie i uniknąć napięć?
Coś w tym stylu. Nawet w styczniu możemy poznać więcej nazwisk zrekonstruowanych ministrów - prezydent i tak podpisze, bo znów jest tylko notariuszem.
Na stole jest jeszcze jeden scenariusz: że rząd został bez zmian, bo tak naprawdę nowy premier nic nie może, ugrzązł między poszczególnymi frakcjami w PiS.
Za wcześnie na taką diagnozę - ją będzie można postawić, jeśli zmian w rządzie nie będzie też w styczniu. Owszem, w PiS-ie są koterie, ale nie ma frakcji. A podstawowy dylemat koterii jest jak ze „Snu senatora” - czy senator jest w łasce, czy już z łaski wypadł.
Teraz Pan mówi tak, jakby Jarosław Kaczyński miał cały czas 100 proc. kontrolę nad partią, jakby nikt tam nie urósł.
Bo tak jest. Oczywiście, w takiej sytuacji, jak teraz, trzeba inaczej zarządzać partią, liczyć się z realiami, zrównoważana dystrybucja słoików z konfiturami między różne koterie, żeby nie dochodziło do kumulacji napięć. Ale generalnie liczy się przede wszystkim jego łaska, którą jak każdy racjonalny autokrata szafuje w sposób racjonalny politycznie. Racjonalny autokrata wie, ze jest wszechpotężny, ale nie wszechwładny. Jak o tym zapomina, to kończy jak Kaligula albo Chruszczow.
Kaczyński to człowiek twardy dla siebie i innych. Gdyby uznał, że jest potrzeba, to konałby z bólu, ale szefem rządu by został.
Jaki wpływ na decyzje będzie miał nowy premier?
On się pojawił trochę z musu - bo zmiany trzeba było dokonać, a Kaczyński nie musiał zostawać szefem rządu. Ale w tej zmianie widać sens.
Jaki?
„Mieszkanie Plus”.
Andrzej Adamczyk odpowiedzialny za niego w rządzie tego programu nie dowozi.
A bez niego PiS-owi będzie trudniej wygrać wybory w 2019 r. Tymczasem ten program jest skomplikowany w realizacji, składa się z kilku elementów, które trzeba zsynchronizować. Mateusz Morawiecki w expose podkreślił znaczenie tego programu. Oddzielna sprawa, że jego sejmowe wystąpienie było dla mnie objawem bezradności.
Bezradności?
Tak. Tak naprawdę w całym wystąpieniu były dwa konkrety.
Przecież samych instytucji państwowych ma powstać trzy, czy cztery.
Nie mówię o instytucjach, tylko o konkretach. Bo tak naprawdę nowy premier zapowiadał kolejne rzeczy, które będą skończone w „kilka lat”. Czyli ile dokładnie? Nie wiadomo, chodzi o okres mający od trzech do dziewięciu lat.
Rozumiem więc, że zapowiedź z expose podniesienia wydatków na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB nie traktuje Pan jako konkretu. To co nimi było?
Że przed wyborami będą pierwsze mieszkania z programu „Mieszkanie plus”. Drugi konkret - że jak Europejski Trybunał Sprawiedliwości zakaże wycinki w Puszczy Białowieskiej, to się dostosujemy. Poza tym żadnych konkretów więcej nie zauważyłem.
To styl mówienia Morawieckiego, on zawsze mówi na dużym stopniu ogólności. Dlaczego Pan to określił jako bezradność?
Chodzi o inwestycje. Problem polega na tym, że Mateusz Morawiecki już rok temu zapowiadał podniesienie poziomu inwestycji z 19 proc. do 25 proc. w 2025 r.
On to wpisał do „Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju”.
Nie da się realizować ambitnych wizji rozwoju państwa bez inwestycji. Tymczasem patrząc na dwa lata dokonań, widać, że poziom inwestycji w 2016 r. spadł o dwa punkty procentowe, a w 2017 r. wzrósł - ale o niecały punkt procentowy.
Drgnęło w samorządach - i drgnie mocniej, bo samorządowcy będą chcieli się wykazać przed przyszłorocznymi wyborami.
Ale generalnie w kluczowej sprawie dla planu Morawieckiego i w expose rząd odnotował bardzo istotną porażkę. Nie dziwię się, że on nie mówił wprost o tej porażce. Ale w czasie expose premier ani słowem nie wspomniał, jakie działania zamierza podjąć, by odwrócić ten niekorzystny trend.
Cały czas są na stole tylko pomysły z programu PiS z 2014 r.
Tymczasem jeśli w 2019 r. inwestycje będą na takim samym poziomie co w 2015 r. - gdy zapowiedziano potężny program inwestycyjny - to w ten sposób wystawia się piłkę do ścięcia opozycji przed wyborami. To właśnie nazywam bezradnością. Premier opowiadał różne rzeczy podczas expose, ale najważniejszą kwestią, inwestycjami, się nie zajął. Stąd moja uwaga o bezradności. Bo podczas wyborów padnie hasło „sprawdzam”.
PiS może przez to przegrać wybory?
Nie twierdzę, że ich to pogrąży, ale może się okazać kłopotem.
Dalej będą mieć w ręku „Mieszkanie plus” - bo Morawiecki to sprawny menadżer, pewnie podgoni zapóźnienia przy tym programie.
Nie wiem, czy on to sprawnie rozkręci. Nie wykluczam, że pojawi się pilot serialu - w postaci mocno ograniczonej pierwszej partii mieszkań - ale sam serial będzie ciągle w produkcji.
PiS obiecał, że da „500 plus” - i dał. Pewnie więc Polacy uwierzą, że z „Mieszkanie plus” też się wywiąże.
To akurat będzie łatwo sprawdzić - przecież widać, czy bloki się budują czy nie.
Zdoła nowy premier to usprawnić?
Przekonamy się. Na razie Mateusz Morawiecki jest dla mnie specyficzną mutacją posła Stanisława Piotrowicza.
Tego, który był prokuratorem w stanie wojennym? Przecież Morawiecki to jego antyteza.
Jednak nie. Adaptacja do PiS-u posła Piotrowicza ma głęboki polityczny sens. To sygnał dla osób głęboko zaangażowanych w PRL-u.
Jaki sygnał?
To forma powiedzenia im: słuchajcie, możecie złożyć wniosek o adopcję do PiS-u, a my ten wniosek przyjmiemy i nie będziecie mieli u nas źle. Teraz awans Morawieckiego spełni tę samą rolę.
To też apel do ludzi z PRL-u?
Nie, do elit III RP. Wszystko wskazuje na to, że Kaczyński - decydując się na Morawieckiego - postanowił iść drogą Orbana.
Politycznie idzie tą samą drogą od 2015 r.
Teraz pójdzie też gospodarczo. Spróbuje stworzyć swój układ oligarchiczno-klientelistyczny - tak jak zrobił to Orban na Węgrzech.
I będzie go budować Morawiecki?
PiS już zdobył politykę, urzędy centralne, spółki skarbu państwa, przejmuje sądy. W ten sposób są narzędzia, które sprawiają, że elity gospodarcze III RP zyskują powód, by złożyć papiery adopcyjne do PiS-u. Morawiecki znakomicie nadaje się do tego, by ich do tego przekonać.
Bo też jest z biznesu?
Tak. Z kim potężny przedsiębiorca z pierwszej dziesiątki najbogatszych Polaków ma rozmawiać, gdy chce złożyć papiery adopcyjne do PiS-u? Kaczyński - podobnie jak wcześniej Tusk - unika takich kontaktów. To kto pozostaje?
Ta sama lista nazwisk, co wcześniej.
Tyle, że z Błaszczakiem, Mariuszem Kamińskim, czy ze Zbigniewem Ziobrą rozmawiać się nie da, oni przecież tylko grożą, że ich zaraz zamkną. Obie strony muszą mieć do siebie zaufanie - a elementem tego zaufania jest operowanie tym samym kodem polityczno-kulturowym, bo bez niego nie można się dogadać, że „swój do swego i po swoje, kupuj tylko u pisiaków”.
Morawiecki go zna.
Do takich rozmów jest idealny, bo tym kodem mówi tak, jak oddycha. Bardzo wiarygodnie może przekonywać, że warto składać papiery adopcyjne - a ja jestem żywym przykładem na to, że adopcja jest możliwa. Przecież my wszyscy jesteśmy z tej samej krwi: biznesowych elit III RP.
Myśli Pan, że to główna przesłanka, dla której Kaczyński wybrał Morawieckiego?
Nie, być może nawet oni tego celu świadomie nie artykułują nie uświadamiają. Głównym uświadamianym powodem jest chęć zbudowania Polski bardziej innowacyjnej, zrobienie nowoczesnej wersji przedwojennego planu Kwiatkowskiego. Modernizacji Polski nie będzie, ale układ oligarchiczno-klientystyczny powstanie, a panowie już sobie zracjonalizują, że właśnie zaprowadzili w polskiej gospodarce porządek i pchnęli kraj na drogę przyspieszonego rozwoju.