Ludwik Dorn: Wojna kulturowa zmienia polską politykę
Platforma wyraźnie stała się partią miękkiego antyklerykalizmu, a PiS zajął pozycje wybitnie klerykalne- mówi Ludwik Dorn, były wicepremier i marszałek Sejmu.
To była przełomowa kampania wyborcza, czy nic wyjątkowego się według Pana w jej trakcie nie wydarzyło?
Ta kampania jednak jest przełomowa - choć mnie nie zaskoczyła. Jej głównym wyróżnikiem jest wojna kulturowa. Zbierało się zresztą na nią od dłuższego czasu, właściwie już wtedy, gdy w Sejmie miała miejsce dyskusja o całkowitym zakazie aborcji.
Kwestie światopoglądowe zawsze wzbudzały politycznie mnóstwo emocji - ale przyjęło się uważać, że wyborów hasłami do nich się odwołującymi wygrać się nie da. Teraz to się zmieniło?
Tak. Tyle, że teraz mamy do czynienia z całą sekwencją wydarzeń. Już kilka miesięcy temu w Warszawie pojawiła się karta LGBT. Potem mieliśmy „Matkę Boską tęczochowską”, następnie film braci Sekielskich. Oddzielna sprawa, że te kwestie nie uzyskałyby takiego wymiaru, gdyby 4 maja w Pułtusku - czyli jeszcze przed emisją filmu Sekielskich - prezes Kaczyński nie sformułował tezy o tym, że obecna kampania jest w obronie narodu, a kośćcem narodu jest Kościół, a więc każdy, kto podnosi rękę na Kościół, podnosi ją na Polskę.
W reakcji cała opozycja podpisała się pod filmem Sekielskich.
Który silnie oddziałuje na emocje, bo jest zimny i rzetelny.
Autorzy filmu po raz pierwszy pokazali tak dokładnie przeżycia ofiar księży pedofilów.
Ale pokazali też, jak abp Sławoj Leszek Głódź wynosił pod niebiosa zmarłego księdza Cybulę, choć z filmu wynika, że wtedy już wiedział o jego aktywności pedofilskiej. To porusza już nie tylko mało liczną grupę radykalnych antyklerykałów. Proszę sobie wyobrazić, jak teraz się czują księża pracujący w archidiecezji gdańskiej - o wiernych już nie wspominając.
W jaki sposób wojna kulturowa zmienia politykę?
Emocje z nią związane zdominowały wszystko inne w polityce.
Owszem, zdominowały - ale czy ją zmieniły?
Zmieniają. Nawet jeśli w sondażach nie widać raptownej zmiany.
Jak było wokół remisu, tak jest.
Ale dla obywateli inne czynniki niż dotąd stają się istotne. Poza tym sondaże sondażami, ale nie wykluczam, że 26 maja wieczorem dowiemy się czegoś zupełnie innego niż wynikałoby to z badań opinii publicznej. Po prostu wyborcy ciągle trawią i układają w sobie to, czego się dowiedzieli. Oddzielna sprawa, że podmioty polityczne różnie interpretują sytuację.
Gdzie Pan widzi te różnice?
Poszczególne partie inaczej odpowiadają sobie na podstawowe pytanie: kto jest rzeczywistym wrogiem. Dla radykalnych antyklerykałów z Wiosny rzeczywistym wrogiem jest Kościół, a PiS - jako partia mu się wysługująca - jest wrogiem pochodnym, kościelnym pachołkiem, natomiast Platforma to taki pachołek, który stroi się dla publiki w piórka niezależności. Natomiast dla Platformy wrogiem rzeczywistym jest PiS, natomiast Kościół jest wrogiem pochodnym, jako sojusznik głównego przeciwnika. Z kolei prezes Kosiniak-Kamysz w ogóle nie nominuje nikogo na swojego wroga, raczej występuje z pozycji zatroskanego katolika.
Prezes PSL PiS-u jednak nie oszczędza.
Owszem, ale nie za sprawę relacji z Kościołem. On bardziej atakuje Kościół instytucjonalny za to, że zbyt blisko związał się z PiS-em, co sprawia, że wierni popierający inne partie mogą się czuć jak „dzieci gorszego Boga”. Ale to nie jest frontalny atak na PiS, bardziej apel do kleru, by przestał się z pisowcami tak obściskiwać i to w świątyniach Pańskich. Pod tym względem różni się zasadniczo od PiS-u, dla którego wrogiem jest każdy, kto wchodzi w spór z tą partią - uważa się go za agenta obcej, usiłującej pozbawić Polskę tożsamości, siły.
Wydaje się, że Kaczyński doprowadził do sytuacji, w której zawsze chciał być - że jest właściwie sam na prawicy, a wszystkie inne ugrupowania znalazły się po drugiej, liberalnej stronie. Z drugiej strony efektu sondażowego tej dominacji nie widać. Dlaczego?
Tego jeszcze nie wiemy, poczekajmy do wyników wyborów. Bo sytuacja jest taka, że jeśli Koalicja Europejska nie wygra ich przynajmniej o 5 procent, to znaczy, że przegrała. Oczywiście, w bieżących komentarzach tego nie będzie słychać. Partia, która wygra choć jednym mandatem, natychmiast ogłosi swoje wielkie zwycięstwo. Styl nie będzie miał znaczenia, liczyć się będzie wygrana.
Żelazna reguła polityki.
Tyle, że jeśli potraktujemy eurowybory jako wstęp do wyborów krajowych, to nawet wygrana Koalicji Europejskiej o 1-2 proc., pozwala przewidywać, że jeśli coś istotnego się nie wydarzy po drodze, to opozycja antypisowska wybory do Sejmu przegra.
Jak się potem wynik Koalicji podzieli na mandaty partii ją tworzących, to każda z nich będzie wyraźnie słabsza niż PiS.
Nawet nie o to chodzi. Platforma w wyborach europejskich zawsze miała lepszy wynik niż w wyborach do Sejmu, a PiS odwrotnie. Bez względu więc na to, kto jak głośno będzie bił w werble i krzyczał o swoim triumfie, wyniki najbliższych wyborów trzeba czytać biorąc poprawkę na ich specyfikę i zasadę, którą podałem przed chwilą. A od wyniku eurowyborów zależy, czy Koalicja Europejska utrzyma się w tej formule do jesiennych wyborów.
Co musiałoby się stać, żeby się utrzymała?
Tu mniej ważna jest wygrana lub przegrana całej Koalicji, ważniejszy będzie podział zysków i strat wewnątrz niej. Ale kto wie, czy nie ważniejsze jest, która z partii tworzących tę koalicję wygra wewnętrzną rywalizację. Generalna zasada w kalkulacjach będzie zapewne taka.
Innymi słowy - ile mandatów zdobędą kandydaci SLD i PSL?
Zwłaszcza PSL.
Załóżmy, że ludowcy nie wprowadzą ani jednego europosła. Wtedy pewnie na jesieni spróbują wystartować pod własnym szyldem. Ale czy mają jakiekolwiek szanse jeszcze zaistnieć samodzielnie?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień