Ludzie na kopalni - jak maszyny - są do wymiany. Liczy się tylko wydobycie. Jest tak naprawdę?
Na dole ratownicy jeszcze leczą kopalnię po katastrofie, a na powierzchni, w barze przy grubie, górnicy głośno rozprawiają, płaczą i klną, popijając śląskie piwo. - Sami też jesteśmy sobie winni - przyznają.
Pod sufitem gęsto od dymu papierosowego, dookoła stoliki z grubo ciosanego drewna, naprzeciw drzwi wejściowych - bar. Za nim uwija się, co rusz podając kolejne piwo, drobna blondynka. Tutaj ruch jest od świtu. Zaczyna się, jak tylko pracę kończy nocna zmiana górników. Siedzą, jedzą, popijają i tylko co jakiś czas przebije się przez głos telewizyjnego prezentera siarczyste przekleństwo jednego czy drugiego. - A co Wy tam wiecie? - rzuca i trzeci w stronę ekranu. W telewizji akurat serwis informacyjny i obrazek sprzed kopalni Mysłowice-Wesoła. Pod ziemią trwa akcja ratowników. A w barze pod zakładem - jak w mediach - temat wypadku z 6 października nie schodzi z ust.
Pani może z radia? - pierwszy zagaduje mnie ślusarz z prawie sześcioletnim stażem. Przyszedł do baru tylko na chwilę. Po butelkę piwa. Metan zapłonął akurat na jego zmianie. Ale tego feralnego poniedziałku, na całe szczęście, miał dzień wolny. - Tutaj każdy boi się, że go ktoś zobaczy, jak rozmawia z mediami - zaczyna. Kiedy przedstawiam się, ciągnie jednak dalej: W szpitalu są dwaj moi koledzy. Szkoda chłopaków, młodzi ludzie. Tylu młodych górników leży poparzonych - łapie się za głowę. - Sztygar ślusarzy miał szczęście, w momencie wybuchu był w "klimie" - opowiada. - Ta ściana od początku była pechowa. Powinna zostać zamknięta już w piątek - dodaje po chwili.
- Nie obwiniałbym tyle zarządu kopalni, co Wyższy Urząd Górniczy. Dlaczego o każdej swojej kontroli informuje wcześniej zakład? - woła z naprzeciwka kolega ślusarza. Pan Zbigniew z Wesołej, górnik z ponad 30-letnim stażem. Teraz pracownik prywatnej firmy współpracującej z kopalnią. - Ludzie mówią, że mamy tyle emerytury... A ja dostaję na rękę trochę ponad 3 tys. złotych. Za samo mieszkanie płacę ponad tysiąc - narzeka.
Jak sam przyznaje, jest dość częstym gościem baru pod kopalnią. - Przychodzę tu nie tylko, żeby się napić, ale by się spotkać z kolegami, spokojnie porozmawiać. Na dole nie każdy lubi mówić. A tutaj rozmawiamy o wszystkim. O tragedii też - wyjaśnia. Po chwili namysłu nachyla się nad ławą i szepcze: Tutaj nie ma świętych. Górnicy po trochu sami też są sobie winni.
Pan Zbigniew wspomina, jak zerwał kiedyś niechcący zawór strumienicy (służą do wentylacji pomocniczej i klimatyzacji wyrobisk). - Chwilę później miałem telefon od dyspozytora: wypierdalać stamtąd, czujniki pokazują pięć procent metanu! - wykrzyczał mi do słuchawki. I proszę mi wierzyć, nikt się nie ewakuował. Zatkaliśmy na szybko czymś strumienicę. Napływ powierza przewietrzył wyrobisko, stężenie metanu spadło, nikomu nic się nie stało - opowiada. Przeżył też tąpnięcie na ścianie.
Kolega przy stoliku obok pamięta dobrze tragedię sprzed sześciu lat. 13 września 2008 roku doszło najpierw do samozapalenia węgla w otamowanej części chodnika, a potem do zapalenia i wybuchu metanu, który zniszczył tamę izolacyjną. Zginęło wtedy dwóch górników. - Całe szczęście, że to była niedziela, a nie środek tygodnia. Inaczej ponoć mielibyśmy w Wesołej drugą Halembę (w 2006 w wyniku wybuchu metanu w rudzkiej kopalni Halemba zginęło 23 górników - przyp. red) - wspomina górnik. - Ludzie na kopalni, jak maszyny, są do wymiany. Dla kierownictwa liczy się tylko wydobycie. Mówią nam: fedrujcie, żeby było na Barbórkę.