Ludzie to lubią, ludzie to kupią. Byle na chama, byle głośno, byle głupio...
Język polityki coraz częściej przypomina język reklam. Słowo musi wpaść w ucho i zostać w pamięci. Powinno pobudzać emocje. A prawda? Prawdziwa ma być tylko nazwa produktu, czyli własnej partii
Kiedy kilkadziesiąt lat temu Wojciech Młynarski śpiewał o tym, co ludzie lubią i kupią, miał na myśli raczej rozrywkę niż politykę. Z prostego powodu: prawdziwej polityki wtedy w Polsce nie było, a język był nie do zniesienia, ale z innego powodu: jedynie słusznej partii wystarczała nowomowa.
Dziś język politycznego sporu jest aż nadto żywy. Liderowi partii rządzącej uchodzą słowa o Polakach najgorszego sortu (w przeciwieństwie do Polaków prawdziwych, czyli swoich) albo o tych, co stali tam, gdzie ZOMO. Rzeczniczka PiS-u każe dziennikarzom – a więc i obywatelom, których owi żurnaliści reprezentują – puknąć się w głowę. W trzeciej RP jeden polityk może powiedzieć publicznie drugiemu, że ten jest zerem (Leszek Miller o Zbigniewie Ziobrze), a były minister spraw zagranicznych z PO (tak, ten sam, który kilka lat temu zapowiadał dorzynanie watahy) nazywa dziennikarkę tępą propagandystką. Radna PiS uważa, że to coś „trzeba złapać i ogolić na łyso”. Przy czym coś to jest posłanka na Sejm Rzeczypospolitej, tyle że z konkurencyjnej partii. Będący dziś na marginesie polityki Janusz Palikot jeszcze niedawno nazywał ojca Rydzyka „Belzebubem z Torunia”. A Sejmowa Komisja Etyki Poselskiej orzekała, że to sformułowanie mieści się w poetyce publicznej polemiki, skoro redemptorysta kierujący Radiem Maryja nazwał śp. Marię Kaczyńską – czarownicą.
Także porównania odzwierzęce są bardzo popularne. Poseł Patryk Jaki bez oporów nazwał manifestację KOD-u kwiczeniem świń oderwanych od koryta. Przedstawiciel opozycji, Ryszard Wilczyński, pytany, co będzie po PiS-ie, mówił: – Co po PiS-ie? Depisyzacja, tak jak była denazyfikacja i dekomunizacja. Już nie powiem o deratyzacji czy dezynsekcji.
Te dwie ostatnie czynności dotyczą, jak wiadomo, szczurów i robactwa. Na plus byłego wojewody trzeba zapisać, że starał się wyjaśnić, że miał na myśli wyłącznie zły stan państwa, a za inne interpretacje swoich słów przeprosił.
Język służy do walki
Repertuar agresji i pogardy w ustach polskich polityków jest wyjątkowo bogaty. Czasem uderza na odlew inwektywą: „Cała Polska z was się śmieje, komuniści i złodzieje!”. Czasem kłuje pogardą. Bo jak polityk (Joachim Brudziński) wezwie Polaków, by kupowali paliwo tylko na polskich stacjach, to jak mu internauci wykażą, że się zagalopował, zawsze może ich nazwać polaczkami. No i niezawodnie sprawdza się w dyskursie politycznym atak na niemieckość. Jak choćby w wypowiedzi Jacka Żalka o Donaldzie Tusku: „Polski premier jest zakładnikiem interesów niemieckich, przyjmuje narrację wybielania winy”. Wniosek polityka PiS-u? Folksdojcze to tradycja zdrady. Bo wysmarować politycznego przeciwnika niemieckością to za mało. Trzeba go jeszcze ubrać w mundur nazisty.
To tylko mała próbka – przywołana z pamięci – możliwości współczesnych polityków w Polsce. Przypomniał mi się mój nauczyciel historii w liceum, żołnierz Września 1939, pamiętający dobrze czasy przedwojenne. Ślicznie zaciągając z wileńska, zapewniał nas, że przed wojną szczytem agresji było nazwanie kogoś bolszewikiem. Dalej była już tylko ściana. Sędziwy profesor pewnie trochę idealizował młodość. Ale trudno nie zauważyć, że od tamtych czasów ściana tego, co dopuszczalne w walce politycznej, przesunęła się aż po horyzont.
– Od drugiej połowy XX wieku przedstawiciele różnych dziedzin zrozumieli, że język nie jest neutralnym, przejrzystym medium, tylko sposobem konstruowania wyobrażeń – uważa politolog Kamil Minkner. – Więc może być także narzędziem walki politycznej. Język się brutalizuje, bo w nadmiarze bodźców i treści dostępnych w mediach, na portalach społecznościowych itd. wszyscy mają do siebie dostęp. Wszyscy mają wolność wypowiedzi, ale tym trudniej zwrócić na siebie uwagę.
Zwycięża słowo wyraziste, zdjęcie wyraziste. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórzy politycy zachowują się dziś tak, jak część celebrytek w internecie. Koleżanka sfotografowała się w bikini? To ja zdejmę górę od kostiumu i dostanę więcej lajków. Spór polityczny, także w mediach, coraz bardziej przypomina wyścig reklam o zainteresowanie klienta. Słowo musi wpaść w ucho i zostać w pamięci. Powinno pobudzać emocje. A prawda? Prawdziwa ma być tylko nazwa produktu, czyli własnej partii.
– Jeżeli mamy 460 posłów, a jeden z nich powie o drugim, że jest kanalią, to właśnie jego pokażą w telewizji i na jakiś czas będzie bohaterem – mówi psycholog, dr Tomasz Grzyb. – Efekt jest taki, że granicę tego, co dopuszczalne, przesuniemy coraz dalej. A od mówienia rzeczy okropnych jest już blisko do ich robienia. Język agresji może być wstępem do agresji fizycznej.
Za mało kindersztuby
– Kilka tygodni temu rozmawiałem z moim przyjacielem, Amerykaninem, zwolennikiem Republikanów – kontynuuje Tomasz Grzyb. – Rozmawialiśmy o Donaldzie Trumpie. Potwornie narzekał i mówił: „To wszystko przez brak dobrych manier. Dlatego możliwe jest, że prezydent światowego mocarstwa mówi wulgarnie o kobietach i obraża innych ludzi”. Myśmy zapomnieli, po co są dobre maniery. Jeszcze parę lat temu było w dobrym tonie narzekać na poprawność polityczną. A ja bym poprawności politycznej bronił, jako formy grzeczności. Bo ja mam prawo nie zgadzać się z kimś, ale nie mam prawa do obrażania. Niestety, zapomnieliśmy, że grzeczność się nam – jako społeczeństwu – opłaca.
Socjolog, prof. Anna Śliz zwraca uwagę, że politycy nierzadko dodatkowo podnoszą poziom agresji społeczeństwa. – Porównuję miesięcznice z manifestacjami w obronie sądów – mówi. – W tych pierwszych ton nadają politycy. Tam pojawiają się szubienice i inne agresywne symbole i słowa. Pod sądami, nawet jeśli ktoś próbował wznosić okrzyki obraźliwe, tłum go zagłuszał. To były manifestacje obywatelskie i na nich obrażającego innych języka nie było. Bo i zabrakło polityków i napędzania do niechęci.
– Agresja jest wynikiem antagonizacji i podziałów politycznych, które już w latach 80. XX wieku amerykański myśliciel nazwał wojną kulturową – uważa prof. Janusz Majcherek, filozof, socjolog kultury i publicysta. – Jeśli wojna, to i metody skrajne, ostre i bezwzględne. W tej wojnie coraz trudniej o rycerskie formy prowadzenia walki. Górę biorą brutalizacja, agresja i bezwzględność. I trzeba uczciwie dodać: ponieważ one są skuteczne. Powołuję się na przykład Pawła Kukiza, który ze względu na niewyparzony język i przekleństwa został okrzyknięty autentycznym, szczerym, bo nie oszukuje wyborców.
Na antypodach takich zachowań można umieścić choćby nieżyjących już polityków pokroju Tadeusza Mazowieckiego czy Bronisława Geremka. O drugim mówiono, że jak jest na schodach, to nie wiadomo, czy wchodzi czy schodzi. O pierwszym, że jest żółwiem, politykiem bez wyrazu. Bo co to za lider, który głosu nie podnosi i grubym słowem nie przywali.
Ci, co rządzą, nadają ton
We współczesnej Polsce trudno nie postawić pytania o rolę PiS-u w napędzaniu agresji w języku polityki.
– PiS jest w bardzo trudnej z punktu widzenia swojego środowiska sytuacji. Oni mają takie poczucie, że chcą skonstruować nową historię i nową rzeczywistość – dodaje dr Minkner. – Więc uważają, że muszą używać takich środków, żeby rozbić ścianę głównego nurtu, ścianę zdroworozsądkowego, potocznego myślenia. Bez tej zmiany – tak uważają – ludzie nie zrozumieją, że Wałęsa nie był autorytetem, tylko zdrajcą. Język PiS-u bierze się z zakusów, żeby zrewolucjonizować rzeczywistość, historię i napisać na nowo przyszłość. To prowadzi do radykalizmu.
Efekt takiego rewolucyjnego myślenia bywa żałosny. Nie jestem bezkrytycznym piewcą Lecha Wałęsy. Uważam, że popełnił sporo błędów, do których pycha nie pozwoliła mu się przyznać, a różne życiowe i polityczne decyzje spokojnie i z klasą wyjaśnić. Ale od tego daleko do postawy posła na Sejm piszącego na Twitterze byłemu prezydentowi Najjaśniejszej: „Zapraszam cię na solo bydlaku”.
To jest szarża. W akceptacji takich szarż jest coś bardzo społecznie niebezpiecznego. Istotę tego niebezpieczeństwa dobrze pokazuje anegdota opowiadana przez Tomasza Grzyba.
– Janusz Głowacki, znany dramaturg, zdawał do szkoły aktorskiej – mówi. – Na egzaminie miał odegrać scenę zabicia rycerza. Wymyślił sobie, że jak już go życia pozbawi, to wytrze buty o jego ubranie. W komisji egzaminacyjnej siedział Kazimierz Rudzki. „Myślę, że pan nie powinien być aktorem – mówił niedoszłemu studentowi – bo panu nie wystarczyło, że pan zabił. Jeszcze pan przeciwnika poniżył”. Takich Rudzkich brakuje. Zachęcam, czepiajmy się słów i gestów polityków. I jeszcze coś. Na zachowania polityków nie zawsze mamy wpływ, ale na swoje mamy. Pilnujmy języka, dbajmy o życzliwość na co dzień. To ma znaczenie. Bo granice języka są często granicami naszej wyobraźni.
Tomasz Lis przy okazji promocji najnowszej książki rozdzielił zachowanie Jarosława Kaczyńskiego od innych prominentnych postaci tamtej ekipy. – Żaden polityk – mówił – nie pozwoliłby sobie na nazwanie rodaków złodziejami czy ludźmi gorszego sortu. Dlaczego prezydent Duda nie używa takiego języka? Szydło też nie. Bo chcą być wybrani na drugą kadencję. Kaczyński wie, że nie musi się do nas zalecać. Bo będzie posłem do śmierci.
Agresywne postawy wielu Polaków gorszą. Narzekamy na brak klasy – także językowej – środowiska polityków. Tylko całe to gadanie przypomina trochę narzekanie polskich chrześcijan na księży. Powody do narzekania pewnie by się znalazły. Ale dobrze byłoby pamiętać, że – w przeciwieństwie do Niemiec czy Szwajcarii – nie mamy w naszych parafiach misjonarzy z Indii, Wietnamu, Rumunii itp. itd. Oni wyrośli w naszych domach, wychowali w naszych rodzinach i wykształcili w polskich szkołach. Z politykami jest tak samo.
– Politycy są częścią społeczeństwa, a społeczeństwo oddziałuje na polityków – uważa Kamil Minkner. – Ryba oczywiście psuje się od głowy. Ale ta ryba już pływa w zatrutym jeziorze. Politycy to nie jest szczególna, wyalienowana kasta. Większość dzisiejszych parlamentarzystów to są ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli kompletnie nieznani ogółowi. I odwrotnie. Część osób, których wypowiedzi komentowaliśmy osiem lat temu z wypiekami na twarzy, odeszła w zapomnienie. Wejdźmy do instytutu naukowego i do redakcji, do naszych firm. Jak mówimy na co dzień? Wejdźmy do autobusu i do dworcowej poczekalni. Język pod wpływem nowych mediów spowszedniał, zwulgaryzował, skomunalizował i nabrał agresji. Lewak, komuch czy pisior to są nie tylko słowa polityki, także codziennej komunikacji. Przy czym lewak to nie ten, co ma poglądy lewicowe, tylko każdy, kto nie jest zwolennikiem PiS-u. Pisior to może być każdy, kto nie jest totalnym krytykiem tej partii. Manipulujemy słowami, nadajemy im dowolne znaczenia. Byle służyły walce politycznej.
– Jak ktoś głosował na polityka X, a potem słyszy w jego ustach język agresji, powinien być oburzony – uważa prof. Anna Śliz. – Tymczasem zwykle tę swoistą pauperyzację popiera. Język pełni inną rolę. Już nie służy komunikacji. Raczej temu, by drugiego poniżyć, a siebie pokazać jako zwycięzcę: Jestem do tego stopnia lepszy, że mogę sobie na poniżenie drugiego pozwolić. A że czynimy to często w emocjach, to siła oddziaływania jest jeszcze większa. Niestety, nie brakuje u nas ludzi, do których chamski język – używany zresztą przez wszystkie strony politycznego sporu – przemawia. To dociera zwłaszcza do twardych elektoratów. Ich członkowie zdają się wierzyć, że ten, kto jest chamem, ten jest silny. I to on ma racje.
– Analityk i komentator, który posługuje się merytoryczną wykładnią, próbuje tłumaczyć zawiłe zjawiska, zostanie ze studia telewizyjnego przegnany. Potrzebny jest ktoś, kto każde zjawisko potrafi skomentować w kilku prostych, dosadnych słowach. Wyborcy potem na tych wyrazistych, posługujących się brutalnym żargonem politycznym, głosują – zauważa Janusz Majcherek.
Zdaniem tego filozofa z gwałtowną polaryzacją polityczną mamy do czynienia w całym zachodnim świecie, nie tylko w Polsce, a kampania prezydencka w USA pokazała to bardziej drastycznie niż u nas. Wyzwiska, jakimi Donald Trump i jego wyborcy obrzucali Hillary Clinton i jej obóz polityczny, przekraczały często miarę dobrego wychowania i przyzwoitości. Ostre podziały nastąpiły nie tylko w obozie dawnej „Solidarności”. Clintonowie też byli kiedyś, jeśli nie przyjaciółmi, to wystarczająco dobrymi znajomymi, by gościć na weselu państwa Trump. A dziś polityka ich podzieliła. Język także.