Łukasz Jankowski: Polski system ochrony zdrowia jest jak Titanic, który uderzył już w górę lodową i tonie
Przed zbliżającymi się wyborami wszystkie partie proponują politykę gaszenia pożarów albo posunięć, które jedynie ładnie brzmią i dobrze sprzedają się w mediach. Żadna z nich nie przekonała mnie, że w ochronie zdrowia będzie lepiej - mówi Łukasz Jankowski, rezydent nefrologii, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie.
Niedawno ogłosił pan, że mamy nad Wisłą narodowy kryzys zdrowia. Pana koledzy z Porozumienia Rezydentów położyli się nawet przed Ministerstwem Zdrowia w czarnych workach, symbolizujących kolejno umierających pacjentów. Polska to naprawdę aż tak chory kraj?
Mamy poczucie, że kiedy choruje jeden z organów, jakim jest system ochrony zdrowia, to choruje cały organizm, czyli całe państwo. Zresztą hasło „Polska to chory kraj” nie jest nowe, sięgali po nie już wcześniej zarówno politycy różnych partii, jak i inne osoby zabierające głos w debacie publicznej. My odnieśliśmy je do funkcjonowania szpitali i poradni, bo skoro jesteśmy lekarzami, naszym obowiązkiem jest mówić o tym, że tę chorobę widzimy, diagnozować ją, stawiać propozycje terapii. Kiedy z problemem zdrowotnym zmaga się ktoś nam bliski, każdemu z nas zależy, żeby jak najszybciej znaleźć receptę. Kampanią, którą prowadzimy, chcemy wpłynąć na polityków i sprawić, że ochrona zdrowia w końcu stanie się priorytetem.
Na co choruje polskie zdrowie?
Rosną kolejki do lekarzy specjalistów, mamy zapaść w zakresie profilaktyki. 84 proc. dzieci powyżej 5. roku życia ma dziś próchnicę, coraz wyższe są wskaźniki otyłości u najmłodszych. Brakuje opieki długoterminowej. W naszej poprzedniej kampanii „Wspólne święta” zwracaliśmy uwagę, że pacjenci w okresie Bożego Narodzenia są „podrzucani” do szpitali. Dzieje się tak dlatego, że nie ma zapewnionej pomocy poza placówkami medycznymi, państwo nie wspiera osób, które na swoje barki wzięły opiekę nad seniorami czy niesamodzielnymi chorymi. Piętrzą się problemy w kardiologii i onkologii. Ta druga była wskazywana przez premiera Mateusza Morawieckiego w szumnych zapowiedziach jako obszar, w który szczególnie należy inwestować. Tymczasem wskaźniki przeżywalności pacjentów z nowotworami nadal mamy gorsze niż w Unii Europejskiej, z raportu Onkoindex wynika, że na 102 leki, wskazywane jako terapie preferowane przez towarzystwa onkologiczne, tylko 18 proc. jest w Polsce w pełni refundowana, ponad połowa nie jest refundowana wcale.
Stan pacjenta w ostatnim czasie rzeczywiście tak mocno się pogorszył?
Dane Watch Health Care pokazują, że jeszcze sześć lat temu w kolejce do lekarza specjalisty czekaliśmy średnio 60 dni, dzisiaj jest to 120 dni. Dwa razy dłużej. W 2011 roku eksperci bili na alarm, że kolejka do kardiologa dziecięcego to średnio trzy miesiące, dziś wynosi ona 12 miesięcy. Jest coraz gorzej. Nad naszymi głowami politycy grają w polityczne gry, przerzucają się frazesami i pustymi obietnicami dotyczącymi ochrony zdrowia zamiast na poważnie zająć się rozwiązywaniem problemu. Taki jest też przekaz naszego spotu „Polska to chory kraj”. Celowo pojawił się on w okresie przedwyborczym, bo zależy nam, żeby skłonić polityków do ponadpartyjnego porozumienia. Mamy dość tego, że odsyłamy naszych pacjentów do niewydolnego systemu. Kiedy wystawiam choremu skierowanie np. do endokrynologa słyszę „Panie doktorze, ale przecież na wizytę trzeba czekać miesiącami”. I mogę tylko bezradnie rozłożyć ręce. To są dramatyczne sytuacje. Nie jestem endokrynologiem, nie zastąpię go, a mam świadomość, że odsyłając chorego po specjalistyczną pomoc tak naprawdę wysyłam go w niebyt. Nie ma naszej zgody na taki stan rzeczy.
Minister zdrowia podkreśla, że jeszcze nigdy nakłady na ochronę zdrowia nie były tak wysokie jak obecnie. Rekordowa pula wynosi ponad 100 mld zł. Ciągle za mało?
100 mld zł rzeczywiście brzmi bardzo dobrze, ale jeśli odniesiemy tę kwotę do PKB, to okaże się, że wcale nie jest rekordowa, a najwyższe finansowanie ochrony zdrowia w stosunku do zamożności naszego kraju mieliśmy w 2009 roku. Obecnie ten odsetek wydawany na szpitale i poradnie to ok. 4,5 proc. PKB, średnia europejska wynosi 6,8-7 proc. PKB. Publiczne wydatki na jednego obywatela naszego kraju są dwukrotnie niższe niż średnia na Starym Kontynencie. To pokazuje skalę zapaści.
Pula na zdrowie byłaby zdecydowanie wyższa, gdyby przepisy ustawy o minimalnym poziomie nakładów na ten cel nie mówiły, że wyliczamy go na podstawie historycznej wartości PKB, a nie tej aktualnej. Ta ustawa była jednym z kluczowych elementów porozumienia kończącego protest rezydentów, pod którym podpisał się m.in. pan. Składając podpis, miał pan świadomość, że minister obiecuje w 2024 r. 6,0 proc. PKB, ale tego sprzed dwóch lat?
Byłem przekonany, że mówimy o aktualnym PKB. Mam zresztą wrażenie, że przekonany o tym był również minister Szumowski (prof. Łukasz Szumowski, szef resortu zdrowia – przyp. red.). Jestem ogromnie rozgoryczony tym, że w toku legislacji te przepisy zmieniono, w efekcie tylko w ub. roku oszukując pacjentów na 10 mld zł.
Znając ostateczny kształt tych przepisów, zgodzilibyście się na zakończenie protestu?
Zdecydowanie nie. Dla nas zgoda na 2024 r. i 6 proc. PKB była trudnym kompromisem, na który poszliśmy tylko dlatego, że mówiono nam, że więcej pieniędzy nie ma i nie będzie. Później okazało się, że dodatkowe środki w budżecie jednak się znalazły, ale nie na ochronę zdrowia.
Chorobę trawiącą system najwyraźniej widać dzisiaj w szpitalach. Nie ma dnia bez informacji o kolejnych zamykanych oddziałach. W Zakopanem właśnie zawieszono działalność porodówki, bo zatrudnieni tam lekarze odeszli do innej placówki, gdzie zaproponowano im lepsze stawki. Zastąpić ich nie ma komu.
Wynagrodzenia to jedno, ale moim zdaniem dużo ważniejsze są warunki pracy. Głośno było ostatnio o szpitalnym oddziale ratunkowym w Opolu, skąd lekarze zwolnili się, bo - niezależnie od warunków finansowych oferowanych im przez dyrekcję - uznali, że bezpiecznie nie mogą tam pracować. Lekarze odchodzą, wyjeżdżają, bo boją się brać odpowiedzialności za chorych leczonych w takich warunkach albo po prostu nie mają już siły walczyć z niewydolnym systemem. Obecnie leczy nas ok. 140 tys. lekarzy, 25 proc. z nich to emeryci. A moje rozmowy z młodymi lekarzami pokazują, że ci w żaden sposób nie czują się zachęceni do szukania etatów w rodzimych szpitalach czy poradniach. Bo widzą, że warunki pracy i leczenia pacjentów nie ulegają zmianie.
Pan nadal uczy się niemieckiego?
Nie, podjąłem decyzję, że zostaję w Polsce.
Młody Łukasz Jankowski, wybierając medycynę, jak wyobrażał sobie swoją pracę?
Wyobrażałem sobie, że jedynym ograniczeniem, które napotkam, będzie moja chęć poszerzania wiedzy i czas, jaki na to przeznaczę, a system i starsi koledzy pomogą mi w tym, żeby sprawnie leczyć. Wyobrażałem sobie, że będzie mi to sprawiło przyjemność. Tymczasem dziś, kiedy pracuję, to widzę przede wszystkim piętrzącą się biurokrację i skutkujące rosnącą frustracją systemowe problemy na wszystkich poziomach.
Pamięta pan ten moment, kiedy po raz pierwszy zderzył się z systemową ścianą?
Pamiętam takiego pacjenta z krwawieniem z przewodu pokarmowego, który pilnie potrzebował miejsca na endoskopii. Proszę sobie wyobrazić, widzę, jak rośnie poziom krwi w worku z sondy, trzymam telefon w ręku, obdzwaniam kolejne szpitale i dostaję informację, że nie ma szans na jego przyjęcie, bo tu nie działa sprzęt, tam brakuje pielęgniarki, jeszcze gdzie indziej wszystkie miejsca na oddziale zajęte. Na szczęście tego chorego ostatecznie udało się uratować, ale wciąż jest we mnie strach, że ta sytuacja – przez niewydolność systemu – mogłaby skończyć się tragicznie.
Na finiszu kampanii przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi wszystkie główne partie składają pacjentom i lekarzom hojne obietnice. Patrząc wyłącznie na zdrowotne programy, na kogo oddałby pan swój głos?
Myślę, że wszystkie partie składają deklaracje, które są niemożliwe do zrealizowania, co pokazuje, że zupełnie nie zrozumiały naszego przesłania. Proponują politykę albo gaszenia pożarów, albo posunięć, które jedynie dobrze brzmią i sprzedają się w mediach. Żadna nie przedstawiła realnej wizji dobrej ochrony zdrowia i drogi dojścia do takiego systemu. Mnie politycy żadnej partii nie przekonali, że będzie lepiej. Więc biorąc pod uwagę wyłącznie ochronę zdrowia pewnie oddałbym pusty głos.
W kampanii partie jak ognia unikają m.in. tematu podnoszenia składki zdrowotnej. A trudno mi sobie wyobrazić, by gwałtowne zwiększenie puli na zdrowie było możliwe bez takiego posunięcia.
Zostawiamy politykom wskazanie źródła potrzebnych pieniędzy. Myślę jednak, że wszyscy zgodzilibyśmy się płacić wyższą składkę zdrowotną, pod warunkiem że nie będziemy musieli już z własnej kieszeni dopłacać za prywatne usługi medyczne, tak jak ma to miejsce obecnie. Wystarczyłoby jasno zagwarantować Polakom, że te dodatkowe środki trafią do systemu i poprawią dostęp do potrzebnej pomocy.
„Piątka Kaczyńskiego” odpowiada chociaż na część najbardziej palących problemów?
Z satysfakcją patrzę na to, że niektóre obszary, które wskazaliśmy w naszym manifeście „Polska to chory kraj” pojawiają się również w „piątce Kaczyńskiego”. Dobrze, że jest mowa o onkologii, geriatrii, modernizacji szpitali. Ale nie wiążę z programem Prawa i Sprawiedliwości dużych nadziei. Podczas ostatnich rozmów z Ministerstwem Zdrowia przekonywano nas, że finansowanie szpitali i poradni jest wystarczające, prezes Jarosław Kaczyński mówi, że żeby naprawić system, potrzeba kolejnych dwóch-trzech kadencji. Dla nas kolejne 12 lat leczenia się i leczenia innych w takich warunkach to katastrofa.
Przyspieszenie wzrostu nakładów na ochronę zdrowia deklaruje m.in. Koalicja Obywatelska. Obiecuje również, że za jej rządów znikną kolejki na ostrych dyżurach, a na pomoc poczekamy maksymalnie 60 minut. Utopia?
Myślę, że to taki kampanijny potworek. W zasadzie nie wiadomo od kiedy do kiedy miałby być mierzony ten czas. Czy 60 minut czekalibyśmy aż lekarz do nas podejdzie, czy do momentu, gdy zleci badania, czy może do wypisu na oddział albo do domu. To są trzy zupełnie inne perspektywy. Czas oczekiwania na wyniki badań zleconych laboratorium to dzisiaj ok. 1-2 godziny, jasno widać więc, że 60 minut to utopia. Biorąc pod uwagę to, jak oblężone są szpitalne oddziały ratunkowe, nawet obietnica pierwszego kontaktu z lekarzem przed upływem godziny wydaje się nierealna.
A da się zagwarantować maksymalny czas, w trakcie którego Polacy będą trafiać do gabinetów specjalisty? 21 czy 30 dni i ani dnia dłużej?
Papier wszystko zniesie, sztuką nie jest jednak wprowadzanie siłowe takich rozwiązań i obserwowanie, jak placówki z nowego prawa się nie wywiązują, bo w praktyce nie mają na to szans. Jednym z rozwiązań na pewno mogłoby być partnerstwo prywatno-publiczne w postaci tzw. bonów. Jeżeli np. za USG fundusz płaci 50 zł, to chory, który utknął w kolejce, otrzymuje bon na kwotę, jaką płatnik i tak by na niego wydał, dopłaca resztę i ma to USG wykonane w prywatnej placówce. Tak kolejki są regulowane w Danii. Bez takich ruchów, to nie może się udać. Zwłaszcza że – pamiętajmy - mówimy o skróceniu do 21 czy 30 dni kolejek, które dzisiaj np. w przypadku endokrynologii wynoszą ok. dwóch lat.
Na pomoc endokrynologa trzeba czekać średnio 24 miesiące, tymczasem resort zdrowia jesienią uruchomi tylko 11 miejsc specjalizacyjnych dla kolejnych specjalistów z tego zakresu. Naprawdę nie potrzebujemy ich wykształcić więcej?
Ministerstwo Zdrowia broni się, że taka liczba przyznanych rezydentur jest odpowiedzią na dane uzyskiwane od konsultantów wojewódzkich i krajowych. Na ostatnim spotkaniu poruszyliśmy ten problem, żądając urealnienia podziału uruchamianych miejsc specjalizacyjnych i dostosowania ich do wniosków płynących z map potrzeb zdrowotnych.
Jak zachęcić młodych lekarzy, żeby stawiali na te specjalizacje, gdzie braki kadrowe są największe? Kolejne nabory na rezydentury pokazują, że ich wybory są mocno pragmatyczne. Królują dyscypliny dające szansę na prywatny gabinet, w innych np. chirurgii ogólnej czy internie miejsca zostają puste.
Rzeczywiście, decyzje młodych lekarzy są pragmatyczne. I trudno się temu dziwić. Myślę, że to, dlaczego dziś nie wybierają oni chirurgii, to duże obciążenie pracą na dyżurach, fatalne warunki lokalowe i poczucie zagrożenia związanego z tym, że coraz więcej mówi się o błędach medycznych i pozwach sądowych. Generalnie te specjalizacje, w które jest wpisane ryzyko poważnego błędu, nie cieszą się dużą popularnością wśród absolwentów medycyny. Dlatego nasz samorząd postuluje wprowadzenie systemu „no fault”. Uważamy, że jeśli dochodzi do błędu medycznego, to pacjent powinien mieć wypłacone odszkodowanie, o które obecnie musi walczyć, a szpital przede wszystkim powinien z tego błędu, ludzkiej tragedii konkretnego człowieka, wyciągać naukę, tak by w przyszłości nie dochodziło do podobnych sytuacji. Jeśli zawinił człowiek, szkolmy go, a nie dyskutujmy o karach. W zapełnianiu przygotowanych rezydentur pomóc może również nowy, ogólnopolski system rekrutacji, który proponujemy. Ten obecny to rosyjska ruletka. Jeśli w danym województwie mamy tylko dwa miejsca na dermatologię, to nawet osoba z bardzo dobrym wynikiem Lekarskiego Egzaminu Końcowego nie może być pewna sukcesu i w obawie przed półrocznym bezrobociem woli nie podejmować ryzyka, składa papiery tam, gdzie rezydentur jest więcej, a te dla dermatologów zostają puste.
W swoim manifeście „Polska to chory kraj” proponujecie państwo receptę: 6,8 proc. PKB w 2021 roku i 9 proc. w 2030. To wystarczy do powrotu do zdrowia?
Minister Kraska (Waldemar Kraska, wiceminister zdrowia – przyp. red.) zarzucał nam ostatnio, że rezydenci najpierw mówili o 6 proc. PKB, teraz chcą już 6,8 proc. PKB, za chwilę zażądają jeszcze więcej. Potwierdzam, tak rzeczywiście będzie. Na dziś wydaje się, że 9 proc. PKB w 2030 to pula, która pozwoli na płynne działanie systemu. Biorąc pod uwagę jak szybko rosną potrzeby zdrowotne, ze względu chociażby na starzejące się społeczeństwo, za dekadę może okazać się, że to jednak za mało. Żeby te pieniądze, które są w systemie, były lepiej zarządzane, proponujemy również połączenie Ministerstwa Zdrowia oraz Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Jeśli jedna osoba będzie zarządzała zasiłkami i profilaktyką, jest szansa, że większą wagę nada tej drugiej.
Mówi Pan, że gdyby to pan był ministrem zdrowia, podpisałby się pod tym manifestem.
Zdecydowanie. Cały czas przekonuję, że resort zdrowia powinien być naszym przedstawicielem - pacjentów, personelu medycznego - w rozmowie z ministrem finansów i premierem. Tymczasem ministerstwo z niezrozumiałych dla mnie powodów stawia się w opozycji do nas. Wspólnie łatwiej byłoby wywrzeć nacisk na to, by ochrona zdrowia stała się priorytetem. Na razie minister Szumowski manifestu jednak nie podpisał.
A inni politycy?
Wysłaliśmy nasz manifest do wszystkich ogólnopolskich komitetów wyborczych, dostaliśmy odpowiedź od PSL-u, Lewicy i Konfederacji, które poparły nasze postulaty. Pośrednio zrobiła to również Koalicja Obywatelska głosem grupy swoich posłów, wypowiadających się na konferencjach prasowych. Nie mamy odpowiedzi od Prawa i Sprawiedliwości. Jak wspomniałem, „Piątka Kaczyńskiego” zawiera część naszych postulatów, nie godzimy się jednak na to, że mowa jest o uzdrawianiu systemu przez kolejne 2-3 kadencje. Z naszego punktu widzenia ochrona zdrowia jest jak Titanic, który już uderzył w górę lodową i tonie. I teraz trzeba zrobić wszystko, żeby nie dopuścić, by poszedł na dno, załatać dziury i płynąć dalej.
Jeśli po 13.10 obudzimy się w rzeczywistości politycznej, gdzie nikt nie będzie już zainteresowany reformą zdrowia, grozi nam strajk generalny białego personelu?
Trudno przesądzać. W ochronie zdrowia od dłuższego czasu mówi się o strajkach, nastroje są napięte. Na pewno nie chciałbym, żeby doszło do odejścia od łóżek pacjentów, bo nie powinniśmy narażać chorych na jakiekolwiek niedogodności. Natomiast nasza akcja nie ma barw politycznych i ktokolwiek wygra wybory, musi liczyć się z tym, że zgłosimy się do niego z naszymi postulatami i będziemy kategorycznie żądać, by je zrealizował.
Łukasz Jankowski jest rezydentem nefrologii i prezesem Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie. To właśnie warszawska izba przygotowała kampanię „Polska to chory kraj” i ogłosiła narodowy kryzys zdrowia, a pod jej manifestem podpisali się także m.in. aptekarze, ratownicy medyczni, fizjoterapeuci oraz organizacje pacjentów.