Łukasz Niesiołowski-Spanò: W fabrykach dyplomów nie stworzymy Polsce elity
System zarządzania uczelniami trzeba stworzyć od nowa mówi dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò - dyrektor Instytutu Historycznego UW i współtwórca ruchu „Obywatele Nauki”.
Kiedy pan profesor odbierał dyplom magisterski?
W 1997 roku.
Wtedy to było coś, prawda?
Tak, wtedy to jeszcze było „coś”. Wprawdzie w naszym instytucie i wtedy, i dziś co roku zaczynało studia około stu studentów, więc do dziś pozostał on dość elitarny, wejście do wąskiego grona absolwentów historii Uniwersytetu Warszawskiego zawsze „coś” znaczyło. Ale tak, oczywiście od tamtego czasu na uniwersytetach zmieniło się bardzo wiele.
I dyplom, sam w sobie, to już raczej nie jest „coś”?
Największa zmiana miała miejsce w połowie lat ‘90 - wtedy na uniwersytetach nagle pojawiło się ogromnie wielu studentów. Rok 2000 to był już rok pełnych campusów. Ten trend utrzymuje się zresztą do dziś, choć jest powoli wyhamowywany za sprawą niżu demograficznego.
Za sprawą tego procesu już około połowy każdego kolejnego rocznika młodych ludzi może się legitymować dyplomem. Cieszymy się z tego?
Pod pewnymi względami to dobrze. W sensie wpływu edukacji na populację, jest to wartość dodana. Im więcej ludzi przechodzi przez najwyższe stopnie edukacji, tym więcej z tego korzysta. Tylko zarazem pojawiają się pytania - czy my jednak nie marnujemy środków, czy po prostu nie rozmywamy wartości dyplomu?
Nie da się chyba ukryć, że nastąpiło tu coś w rodzaju inflacji, gwałtownego spadku wartości wyższego wykształcenia? Od kilku lat już bardzo wyraźnie widać to na rynku pracy.
Owszem. Jeszcze w latach 90. jednym z podstawowych kryteriów oceny kandydata do pracy było to, czy ma dyplom, czy go nie ma. I było zupełnie jasne, że kandydat z dyplomem jest tym bardziej pożądanym. Ale od kilku lat pracodawcy mówią najczęściej tak: „my i tak będziemy musieli przeszkolić tego pracownika. Nikt nie przychodzi wykształcony dokładnie zgodnie z profilem, którego potrzebujemy.” I tu znacznie ważniejsze okazywały się umiejętności do samodzielnej pracy, w każdym razie ważniejsze od „papieru”. „Papier” przestał być przepustką do etatu.
Gdzie pan widzi przyczyny tego umasowienia uniwersytetów i szkolnictwa wyższego?
Z jednej strony mamy do czynienia z naturalnym trendem rozwojowym społeczeństwa. Posiadanie dyplomu - licencjata a później magistra - to była naturalna ambicja ludzi, którzy chcieli się rozwijać. Oczywiście zarazem miało to być narzędzie do zdobycia lepszej pracy - kiedyś to działało. Z drugiej strony polskie państwo podjęło działania - nie wiem na ile świadomie, a na ile z rozpędu - by podnieść współczynniki scholaryzacji. W ten sposób statystyka okazała się ważniejsza od jakości. Cel został zrealizowany. Z kraju, w którym wyższe wykształcenie miało mniej niż 10 proc. dorosłych, staliśmy się krajem, w którym dyplom stał się dobrem znacznie bardziej powszechnym. W jakimś sensie to osiągnięcie, lepiej jest z pewnością, jeśli więcej osób potrafi czytać niż nie potrafi. Ale najlepiej by jednak było, gdyby te osoby czytały - a nie tylko potrafiły to robić.
Jest w tym wszystkim jeszcze rynek. Szkolnictwo wyższe stało się niezłym biznesem. A najwyższą stopę zwrotu dało się tam osiągnąć kosztem jakości. Powstały fabryki dyplomów, które oczekiwały od swych studentów jednego - wpłaty czesnego w terminie. A od swojej kadry tego, by odbębniła niezbędne dla spełnienia formalnych wymogów pensum. Czy to nie musiało skończyć się źle?
To prawda. Tylko mam wrażenie, że wciąż pokutuje powszechne początkowo przekonanie, że istnieje jasny i prosty podział na uczelnie prywatne, które zawsze kształcą źle i byle jak, za to koszą kasę, i uczelnie państwowe, które idealnie wywiązują się ze swoich zobowiązań dydaktycznych. Tymczasem to nie jest takie proste. Są świetne, rzetelnie kształcące studentów i prowadzące realne badania naukowe uczelnie prywatne - owszem nie jest ich szczególnie wiele, ale jednak są - i często bardzo liczą się w swoich dziedzinach. I są też takie uczelnie publiczne, które dramatycznie obniżają poziom szkolnictwa wyższego. Po prostu psują rynek prowadząc pseudozajęcia, powołując do życia pseudokierunki studiów i obniżając wymagania wobec studentów. Takie uczelnie państwowe również uczestniczą w tym demoralizującym procederze „rozdawania” dyplomów. Tyle tylko, że dla nich motywacją nie jest czesne, tylko dotacja budżetowa - do niedawna uzależniona głównie od liczby studentów.
Jeżeli powstaje w Polsce poważnie traktowany ruch antyszczepionkowy, to znaczy, że my, naukowcy, mamy wiele do zrobienia
Element czesnego też się tu pojawia, jeżeli mówimy o studiach niestacjonarnych, czyli płatnych również na uczelniach państwowych.
Oczywiście. Ale tu musimy spojrzeć na głębsze przyczyny. To przecież nie jest tak, że uczelnie, nawet te gorsze, uparły się, żeby źle kształcić. Uczelnie potrzebują natomiast pieniędzy, by funkcjonować. Znam przypadki dobrych publicznych uczelni, które po to, by w ogóle domknąć budżet po prostu muszą mieć pieniądze także z czesnego. Bez tego zwyczajnie nie starczyłoby im na opłaty za prąd, na pensje i tak dalej. Niedofinansowanie szkolnictwa wyższego z budżetu niejako wymusiło oddolną inicjatywę. Musicie być przedsiębiorczy i walczyć o studentów, dopiero wtedy będziecie mogli funkcjonować - mówiło w ten sposób państwo uczelniom.
Trochę jak w wypadku państwowych szpitali pobierających opłaty za telewizor albo za łóżko w mniejszej sali?
Ależ oczywiście, że tak. I tak naprawdę ministerstwo nawet tego nigdy nie ukrywało. Zawsze mówiło wprost: „wasz budżet na kształcenie to minimum X, ale od nas dostaniecie tylko X minus 20 procent. Pokombinujcie sobie”. I uczelnie musiały kombinować. To naprawdę nie był zdrowy system. A ponieważ premiowanie było od początku ilościowe - im więcej studentów, tym wyższa dotacja lub większe wpływy z czesnego - to psucie tego systemu i poziomu edukacji wyższej było zjawiskiem wręcz naturalnym.
Teraz zaczyna się niż demograficzny w studenckich rocznikach.
Wchodzimy właśnie w dołek - będzie mniej chętnych do studiowania.
Biznes się kurczy wraz z rynkiem. Fabryki dyplomów będą walczyć o życie. A czy na Uniwersytecie Warszawskim widać jakieś skutki niżu?
Na razie nie odczuwamy skutków niżu demograficznego. Na studiach zaocznych mamy tylu samo studentów, co w poprzednich latach - to są oczywiście ludzie, którzy muszą pracować, wiec uczęszczają na zajęcia w weekendy. Odczuwamy natomiast pozytywną zmianę - dzięki zmodyfikowaniu ministerialnego algorytmu. System finansowania uczelni, który wprowadzono w 2017 roku uwzględnił w większym niż dotychczas stopniu jakość zajęć dydaktycznych i prowadzonych przez daną placówkę badań naukowych. W efekcie Uniwersytet Warszawski dostaje wyższą dotację niż poprzednio - za sprawą dowartościowania jakości.
Jaki to rząd wielkości wzrostu?
On może byłby i większy, ale wprowadzono widełki ograniczające możliwe ruchy w górę i w dół do 5 procent. Dlatego dostaliśmy o 5 procent więcej.
To i tak bardzo dużo.
W skali budżetu całego uniwersytetu to jest wiele milionów złotych. Ale tu kryje się poważny problem. Zmiana algorytmu oznacza, że ktoś dostanie więcej, bo ma lepsze parametry, natomiast ktoś inny dostanie jednak mniej. Tu pojawia się mechanizm, który w gruncie rzeczy jest bardzo niebezpieczny, mianowicie sukces jednych uczelni będzie odbywał się kosztem budżetowych cięć w innych uczelniach. Nawet jeśli czasami może to być uzasadnione, to jednak w efekcie powstaje oczywisty antagonizm. Innymi słowy - tworzenie uczelni elitarnych (nazywane też w debacie publicznej flagowymi, badawczymi, czy wcześniej wiodącymi) w obecnym rozumieniu tych zmian będzie się odbywać kosztem uczelni o mniejszym potencjale - na przykład istniejących poza Warszawą czy Krakowem. W związku z tym wyobrażam sobie, że rektorzy uniwersytetów z mniejszych ośrodków nie będą pałać miłością do rektorów Uniwersytetu Warszawskiego czy Jagiellońskiego. I tu jest poważny problem, który musimy jasno przedstawić politykom czy opinii publicznej. Bo dofinansowanie najlepszych i najsilniejszych uczelni powinno odbywać się za sprawą podniesienia budżetu na szkolnictwo wyższe, a nie kosztem mniejszych placówek. W tej chwili przesypujemy od jednych od drugich. Tymczasem, żeby zmiana ustrojowa szkolnictwa wyższego była udana, konieczne jest spełnienie dwóch warunków. Musi istnieć pewien konsensus co do jej zasadności, czemu musi towarzyszyć wzajemne zaufanie.
Ktoś może powiedzieć - trudno panowie rektorzy, musicie sobie jakoś poradzić, najwyżej przestaniecie się sobie kłaniać. Ale nadrzędnym celem jest wzmocnienie najlepszych uczelni, ci słabsi niech giną zgodnie z prawem naturalnej selekcji. Co pan na takie dictum?
To naprawdę nie jest tak. Po pierwsze, to nie rektorzy przygotowują ustawę o szkolnictwie wyższym - to sprawa państwa. Z kolei państwo chce stworzyć system, który będzie dobrze kształcił obywateli, tak by byli przydatni dla państwa i gospodarki. Wicepremier Gowin deklaruje w tej chwili, że priorytetem jest dla niego stworzenie placówek o najwyższym możliwym poziomie naukowym i dydaktycznym. Zainwestowanie w najlepszych przyniesie więcej korzyści niż podniesienie ogólnej średniej. Dziś jesteśmy na takim etapie rozwoju, w którym musimy stworzyć realne elity, a nie dalej podnosić współczynnik scholaryzacji. Tylko te elity będą realnie innowacyjne, będą realnie wpływać na stan gospodarki i państwa.
To, rozumiem, optyka Gowina. A pańska?
Jestem podobnego zdania. Uważam, że ośrodki prowadzące badania naukowe na najwyższym poziomie, nawet w dziedzinach, które pozornie nie są związane z gospodarką, przyczyniają się w większym stopniu do rozwoju cywilizacyjnego kraju, niż podniesienie średniego poziomu z trójki z minusem na tróję. Od dawna mamy w Polsce problem z powiedzeniem sobie wyraźnie: potrzebne są nam prawdziwe elity. Zbyt wiele było u nas egalitarne. Tymczasem w nauce nie ma egalitaryzmu. W nauce jeden ma rację a dziewięciu się myli. I to temu jednemu przyznaje się rację, a nie demokratycznie głosuje.
W naukach ścisłych jest nieco łatwiej ocenić, kto „ma rację”, czyli kto prowadzi realnie innowacyjne badania naukowe. W humanistyce dominował jak dotąd system oceny punktowej, oparty na liczbie i jakości publikacji. Nadal dominuje?
Niestety tak. Ocena badań naukowych w humanistyce nadal sprowadza się przede wszystkim do wartości ilościowych - głównie liczbę publikacji. Dlatego postulujemy modyfikację składnika ilościowego w tych ocenach; powinny one w większym stopniu uwzględniać jakość publikacji. Jeżeli ktoś opublikował artykuł naukowy w piśmie „Nature” albo „Science” to ma to realnie dużo większą wartość niż 10 publikacji w „Sądeckim Przeglądzie Geologicznym”. I powinno być znacznie wyżej punktowane - właśnie znacznie wyżej niż 10 takich publikacji. Tymczasem dziś dysproporcja jest taka, że 10 notek w „Sądeckim Przeglądzie Geologicznym” odpowiada właśnie jednej publikacji w „Nature” czy „Science”, czyli osiągnięciu naukowemu na skalę globalną.
To pewnie dlatego zakwitł w Polsce rynek specyficznych czasopism naukowych, w których można publikować za opłatą?
O, nie tylko! To jest zresztą w jakimś sensie naturalny produkt uboczny rynku naukowego. Ale są też i zupełnie bezwartościowe czasopisma naukowe, w których żadna opłata nie jest potrzebna, a które i tak psują rynek.
Skoro nie pobierają opłat, to właściwie po co są prowadzone?
Po to, że jak kolega z koleżanką będą potrzebowali dorobku do habilitacji, to gdzieś przecież muszą publikować (śmiech). W Polsce jest więcej czasopism naukowych niż w Niemczech. To zupełny absurd, ale tak właśnie jest.
Przy dwukrotnie niższej populacji…
.. I sześciokrotnie mniej licznej grupie badaczy! W Niemczech jest ponad 600 tysięcy naukowców, w Polsce jest około 100 tysięcy. Po co nam więcej czasopism niż im? Liczy się w systemie punktowym naprawdę każda drobnostka, stąd też te wszystkie przyczynkarskie pseudodorobki, które nie mają nic wspólnego z uczestnictwem w światowej nauce, za to które psują nam nawet nie tyle rynek, co po prostu naukę.
Czy jest w tej chwili na horyzoncie dla systemu punktowego jakaś alternatywa? Jakiś sposób na uzupełnienie go innymi metodami?
Na świecie ewaluację jakości pracy naukowej prowadzi się dwiema metodami. Albo próbuje się w jakiś sposób mierzyć liczbę i wartość publikacji naukowych - i to jest właśnie nasz system punktowy, albo prowadzi się oceny jakościowe. Ta druga metoda - peer-review - jest stosowana od lat na przykład w Wielkiej Brytanii. Jest nieporównanie lepsza, przynosi o dokładniejsze dane. Polega na tym, że wyselekcjonowane grono ekspertów, naukowców mających realną pozycję, często zapraszanych zza granicy regularnie przegląda dorobek naukowy innych badaczy, czyta ich prace i rankinguje naukowców względem siebie nawzajem. Ta metoda ma jednak jedną zasadniczą wadę: jest ogromnie kosztowna. Praca ekspertów musi być wynagradzana, to muszą być ludzie cieszący się zaufaniem kolegów i autorytetem w środowisku naukowym. W dodatku w momencie, w którym prowadzą ewaluację są wyłączeni z prowadzenia wykładów czy badań naukowych. Ich czas jest bardzo cenny - żaden uniwersytet czy instytut badawczy nie odda przecież na semestr czy rok swych najlepszych profesorów do prowadzenia ewaluacji, jeśli nie dostanie czegoś w zamian. Oczywiście więc Polska z przyczyn budżetowych długo nie będzie mogła przyjąć tego brytyjskiego modelu.
Co w takim razie?
Pozostaje nam praca nad udoskonaleniem metody oceny ilościowej. Dyskusje prowadzone w tej chwili na ten temat są bardzo obiecujące. Mówi się na przykład o tym, by w mocniej zróżnicować dziedziny - dziś stosowane są podobne narzędzia punktowania dla różnych dziedzin naukowych. Z kolei pomysł zgłoszony np. przez „Obywateli Nauki”, wymagałby zmiany obecnego systemu. Chodzi w nim nie o porównywanie wydziałów, jak jest w tej chwili, tylko o wzajemne porównywanie wszystkich badaczy z danej dziedziny wiedzy.
Dwa, trzy uniwersytety na globalnym poziomie - taki jest realny potencjał polskiej nauki
A zatem przestajemy porównywać Wydział Historyczny UW z Wydziałem Historycznym UJ, tylko porównujemy historyków…
…Ba, porównujemy wszystkich historyków pracujących zarówno na UW, jak i na UJ, jak i na wszystkich innych uczelniach. Do tego próbujemy rankingować ich względem siebie, co pozwala nam powiedzieć, że pracownicy uczelni X osiągnęli lepsze wyniki badawcze od profesorów uczelni Y, ale i tak ustępują pracownikom uczelni Z.
Dlaczego to miałby być lepszy system niż porównywanie wydziałów?
Choćby dlatego, że wydziały mają często hybrydowy charakter. Nasz wydział obejmuje historię, ale i historię sztuki, archeologię czy muzykologię. Inne wydziały mają odmienną strukturę. Lepiej porównać między sobą osobno historyków, muzykologów czy historyków sztuki niż te z natury nieporównywalne wydziały. Dopiero to da nam względnie czysty obraz.
W kontekście reformy w szkolnictwie wyższych najwięcej mówi się o kwestiach związanych z samym zarządzaniem uczelniami. Czy to jest obszar, który rzeczywiście wymaga reformy?
W moim przekonaniu on nie tyle wymaga reformy, co całkowitej zmiany. Każdy, kto zna ustawę o szkolnictwie wyższym, wie, że to jest tekst nienaprawialny. Uczelnie działają w oparciu o bardzo wiele różnych przepisów prawnych - w związku z tym zarządzanie uniwersytetami to prawdziwa kwadratura koła, coś niesłychanie skomplikowanego. Ten system trzeba zbudować od nowa, tak, żeby stworzył bardzo ogólne ramy funkcjonowania uczelni. Jestem przekonany, że im mniej doregulowania na poziomie ustawy, tym lepiej. Nie łudźmy się, że ustawowe zapisy o tym by „wszyscy badacze powinni pisać ciekawe prace” oraz by „wszyscy pracownicy naukowi byli uczciwi i etyczni” nie przełożą się na rzeczywistość. Dlatego im krótsza ustawa, tym lepiej. Ustawa powinna natomiast przewidywać możliwość różnorodności wewnątrz systemu. Sposób zarządzania uczelniami może zależeć np. od tego, jakie te uczelnie spełniają funkcje. Wyobrażam sobie na przykład, że niektóre uczelnie sprofilowane na określony typ edukacji, mogłyby by mieć strukturę całkowicie bezwydziałową. Tak mogłoby być na przykład w Akademii Sztuk Pięknych czy szkołach teatralnych. Wydział reżyserski, wydział aktorski, wydział piosenkarski - przecież ci studenci spokojnie mogliby studiować razem w jednej niepodzielonej uczelni.
To może na UW zamiast historii, polonistyki i dziennikarstwa przydałby się jeden wydział humanistyczny?
Ależ oczywiście że tak. Uniwersytet Warszawski ma w tej chwili 21 wydziałów a do tego kolejne instytucje funkcjonujące na prawach wydziału - one bardzo często konkurują ze sobą, podbierają sobie studentów.
Widzę, że jest pan konsekwentny.
Moim zdaniem obecny system wydziałowy blokuje rozwój uczelni. Ale chciałbym, żeby to same uczelnie określały, jak będą funkcjonować - a nie żeby to robiła za nie ustawa.
A jak wygląda w tym momencie dyskusja o samych władzach uczelni? Co z pomysłami ograniczania roli rektora na rzecz prezydenta uczelni, czy - jak zwał, tak zwał - innego jej „głównego menedżera”?
System tak zwanego prezydenckiego zarządzania uczelnią, częsty na przykład w Stanach Zjednoczonych, w zasadzie funkcjonuje i w obecnym prawie. W dzisiejszej ustawie zapisane są funkcje i rektora, i kanclerza - a ten drugi może być wybierany w drodze konkursu. Ale to nie przyniosło efektów - kanclerze nie stali się menedżerami zarządzającymi uczelnią. Autorytet naukowców, którzy są rektorami, prorektorami, dziekanami, zawsze przeważał. Nie ma co walczyć z rzeczywistością. Polskiej tradycji akademickiej nie da się tu przełamać. Uważam, że zamiast myśleć o prezydentach uczelni, lepiej zdecydowanie wzmocnić władzę rektora. Zarazem zaś wzmocnić legitymizację tej władzy - rektorzy powinni być wybierani przez kolegia elektorskie reprezentujące wszystkich, którzy tworzą wspólnotę uczelni. Swoją reprezentację w wyborach rektora muszą więc mieć studenci, doktoranci, profesorowie, młodsi pracownicy naukowi oraz pracownicy administracyjni uczelni. W ten sposób możliwy będzie silny mandat wyborczy rektora.
Co jeszcze jest pana zdaniem szczególnie ważne w reformie uniwersytetów?
Ważne, żeby prace były prowadzone w sposób konsensualny. Jeśli środowisko poczuje, że pewne rozwiązania są narzucane siłą, będzie się bardzo mocno buntować. Tutaj element konsensusu jest po prostu niezbędny. Myślę zresztą, że minister Gowin stara się o tym pamiętać, dowodzi choćby tego otwarta debata na temat reformy, czy prace Narodowego Kongresu Nauki. Ale jest jeszcze jedna ważna kwestia. O szkolnictwie wyższym wciąż niestety nie mówi się jako o elemencie całościowego polskiego systemu edukacyjnego. Ministerstwo nauki nadal nie rozmawia z Ministerstwem Edukacji Narodowej. My nie widzimy planów związania edukacji akademickiej z edukacją przedmaturalną. I to jest wielka słabość obecnego myślenia o reformie.
To chyba nic w Polsce nowego?
Nic, ale edukacja powinna być traktowana jako zjawisko ciągłe. Wszystkie europejskie dyrektywy i strategie, które Polska przyjęła mówią o systemie kształcenia przez całe życie - i to jest bardzo ważne. Tylko, że szkoły wyższe wciąż robią to w oderwaniu od tego, co dzieje się w kształceniu przedmaturalnym. Jest jeszcze problem, którego nie da się uregulować ustawowo, to raczej powinni robić sami naukowcy - chodzi mianowicie o naszą rolę społeczną. Przecież my, naukowcy, działający i pracujący za publiczne pieniądze, jesteśmy po coś, nie tylko po to by mieć satysfakcję z własnej pracy. Dlatego system uniwersytecki powinien też premiować wysokiej klasy zaangażowania na rzecz społeczeństwa. My musimy dobrze uczyć i dobrze prowadzić badania naukowe. Ale musimy też dobrze o tych badaniach naukowych opowiadać ludziom, którzy nauki nie rozumieją. Jeżeli jesteśmy dziś w sytuacji, w której powstaje bardzo poważnie traktowany ruch antyszczepionkowy, jeżeli znacząca część populacji ma wątpliwości, czy to Ziemia obraca się wokół Słońca czy może odwrotnie, to znaczy, że mamy bardzo wiele do zrobienia! W Polsce wiele osób ma dyplom, tylko niestety nie wszyscy wiedzą, jakie są elementarne ustalenia nauki. Można się z tego śmiać, ale dla mnie jest to wielki wyrzut sumienia całego środowiska naukowego. I musimy się starać to naprawić. Musimy dbać o to, by społeczeństwo, w którym żyjemy, było coraz lepiej wyedukowane, a nie coraz gorzej.
I potrzebujemy do tego 50 procent każdego rocznika jako absolwentów wyższych uczelni?
Nie sądzę, żeby to był model do utrzymania. Myślę, że dojdzie do jakiegoś zróżnicowania typów uczelni i studiów. Jestem tu przeciwnikiem arbitralnego narzucania takich klasyfikacji przez np. ministerstwo, ale z czasem zobaczymy, że mamy uczelnie o charakterze regionalnym, współkształtujące życie swojego bezpośredniego otoczenia, nieco ośrodków o charakterze ponadregionalnym wyróżniającymi się w skali polskiej i dwa, może trzy uniwersytety w skali całego kraju mogące rywalizować z najpotężniejszymi ośrodkami na świecie. Taki jest realny potencjał polskiej nauki.
Studia pozostaną powszechnie dostępne?
Myślę, że liczba studentów będzie mniejsza niż dziś. Trzeba podnieść wymagania stawiane studentom na wejściu. Chciałbym, żeby wzrosła ranga matury, w efekcie by nie wszyscy ją zdawali.
Radykał z pana. Chciałby pan, żeby zdawał maturę tylko ten, kto już wie, że Ziemia kręci się wokół Słońca?
Tak, chciałbym, żeby był to element niezbędny, warunkujący zdanie matury (śmiech).
Tymczasem dzisiaj dajemy za to dyplom uniwersytecki, tak?
Niestety tak. I niestety można go gdzieniegdzie dostać nawet i bez tego. Dlatego niezbędne jest podniesienie kryteriów na każdym poziomie polskiej edukacji, i w szkole i na uczelniach.