Łukasz Orbitowski: Gdybym nie pisał książek, byłbym pijakiem
Założył bloga, bo wydawało mu się, że każdy literat bloga takiego mieć powinien. Dziś Łukasz Orbitowski jest jednym z nielicznych pisarzy, który rozmawia ze swoimi czytelnikami przez internet. Najlepsze teksty ukazały się właśnie w wersji książkowej. „Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego” to opowieść o muzyce, ludziach, stracie i emocjach.
- Myśli Pan dzisiaj o śmierci czy o życiu?
- O śmierci.
- Czyli jest Pan szczęśliwy?
- Tak, bo chcąc posmutnieć rozmyślam o życiu.
- Przewrotne. Właściwe porządki świata podlegają u Pana dziwnemu odwróceniu. Dlaczego?
- To żadna przewrotność, ja po prostu nie jestem spójny. Mam w sobie mnóstwo różnych prądów, emocji, stanów - i tak też piszę. Buduję twórczość na kontrastach.
- I to się podoba?
- Nie wiem, nie słucham opinii innych, nie kolekcjonuję recenzji. Jestem królem obojętności.
- Już nie królem życia ani nawet księciem grozy?
- Koronę króla oddałem z własnej nieprzymuszonej woli, a fantastą nadal jestem w sercu. Ograniczenia intelektualne i deficyt wyobraźni sprawiły tylko, że nie potrafię już tego gatunku dalej uprawiać.
- Uprawiał Pan go, żeby się bać czy po to, by oswajać strach? To był azyl czy rodzaj sadyzmu?
- Kiedy zaczynałem tworzyć horrory, chciałem być polskim Freddym Kruegerem. Nie miałem wielkich ambicji, marzyłem jedynie, by pisać o potworach. I choć dziś wiem, że ta potrzeba wyrażała jakieś metafizyczne lęki, potwierdzała, że ze światem, który mnie otacza, coś jest nie tak, wówczas nie potrafiłem tego nazwać. Byłem gówniarzem i brałem się za te wszystkie okrucieństwa trochę nieświadomie.
- Nieświadomie też rysował Pan te swoje potwory?
- Rysowałem je z dziką radością. Intensywnie, ale krótko. Bo bardzo szybko postanowiłem z malowaniem skończyć.
- Przez ojca?
- W jakimś tam stopniu na pewno tak. Bo nawet gdybym próbował stworzyć coś niesamowicie oryginalnego, połączył Picassa z Witkacym, to i tak byłbym tylko synem malarza Janusza Orbitowskiego. A ja nie chciałem być tylko nim. Szukałem własnego głosu.
- To jedna z tych rzeczy utraconych, o których pisze Pan w książce?
- Wymyślając ten tytuł, myślałem bardziej o komórkach i portfelach, które gubię na okrągło.
- Nie wierzę.
- To odpowiem inaczej. W internecie moje wpisy ukazują się pod szyldem „Tydzień z głowy”. Nie mogłem go jednak użyć, bo buchnąłem go Jerzemu Urbanowi. Musiałem wymyślić coś innego i to było cholernie trudne, wręcz awykonalne. Tytułu nie da się bowiem ot, tak powołać do życia. On przychodzi, zdarza się i tyle. Kiedy tak przeglądałem wybór moich tekstów, którego dokonał Michał Cetnarowski, zorientowałem się, że tego wszystkiego, o czym opowiadałem przez ostatnie lata, już nie ma. Nie ma mojego zachłyśnięcia się popkulturą; miejsca, w których mieszkałem, dawno przestały być moimi miejscami, a kobiety moimi kobietami. Nawet kotów, o których tyle piszę, już nie ma.
- Brzmi nostalgicznie.
- Ale nie jest. Ta książka to nie lament, proszę nie myśleć, że Orbitowski siedzi i płacze za tym, co było kiedyś, co powypadało mu z rąk. Nie, bo jeśli nawet powypadało, zdążył złapać coś innego. Nowego. Boleję nad tym, co już utracone, ale bardziej cieszy mnie to, co jest teraz, co będzie jutro.
- Dlatego współczuje Pan ludziom, którzy tęsknią za tym, co było; za podstawówką i kolegami z liceum?
- Bo to straszne. Przeżyłem całą masę przygód, pięknych i tragicznych. Dokonywałem dobrych i złych wyborów, zmieniałem kraje, miasta, kombinowałem, uprawiałem różne zawody. Ale kiedy sobie myślę, że miałbym znów mieć dwadzieścia lat, to nigdy w życiu. Cieszę się, że mam ich czterdzieści i mało tego, cieszę się, że może zostało ich przede mną mniej niż za mną.
- Pisze Pan: „Miałem wiele żyć. Przewalałem się w kolejnych wcieleniach i nie obawiam się żadnego, które nadejdzie. Nie przeraża mnie bieda, choroba ani starość. Śmieję się czasem, że gdybym dziś miał umrzeć, pocieszenie znalazł-bym w odwróceniu głowy: tyle już za mną, tyle się wydarzyło, nie wypada prosić o więcej”.
- No bo nie wypada. Mam za sobą etapy menela, cwaniaczka, młodego męża i ojca, chałturnika, rozpustnika. Związki długoterminowe i jednonocne. Dziesięć lat temu byłem zapitym szczurkiem, a teraz jestem pisarzem, facetem, który ma własny program telewizyjny. Wiele rzeczy mi się przydarzyło, inne na siebie ściągnąłem. Było tego w cholerę. Gdyby więc teraz, dziś, za tydzień, okazało się, że muszę się z tym padołem pożegnać, nie mam prawa prosić o prolongatę.
- Nie przywiązuje się Pan do miejsc, żyje Pan w chaosie. Co daje zatem Panu poczucie bezpieczeństwa?
- Sam sobie daję poczucie bezpieczeństwa.
- Samowystarczalność?
- Nie, to nie to. Nie jestem w stanie funkcjonować samodzielnie. Mam bardzo proste potrzeby miłości, przyjaźni, sprawności, zabezpieczenia finansowego. I części z nich szukam poza sobą. Ale kiedy mówimy o bezpieczeństwie, próbuję ten stan znaleźć w sobie. To nie jest proste, bo przez całe lata, jako przedstawiciel ginącego zawodu, po prostu się bałem. Żyłem w strachu, że nadejdzie dzień, kiedy przede mną będzie wysoki mur, a za nim już nic. Dziś wiem, że mogę się sam wyciągnąć za włosy z bagna. To mi daje siłę. Podczas wręczenia literackich nagród moja dziewczyna jechała na galę w innym samochodzie niż ja; nikt też nie wiedział, kim ona jest. Rozmowa towarzystwa zeszła nagle na mnie i ktoś rzucił: „Orbitowski nie potrzebuje nagrody, bo on sobie zawsze poradzi”. To było fantastyczne.
- Wracanie do miejsc, w których się już było, fantastyczne nie jest?
- Nie.
- Bo „miejsca są martwe i nie potrzebują wdzięczności”?
- Ani wdzięczności, ani sentymentu.
- Mógłby Pan zatem żyć wszędzie?
- Nie, bo mieszkałem w Kopenhadze i to absolutnie nie była przestrzeń do życia. Ważniejsi od miast są dla mnie ludzie. W konsekwencji mam zatem prozaiczną potrzebę przebywania wśród tych, których kocham, i tych, którzy kochają mnie. Jeśli zaś myślę czasami o miejscach, w których chciałbym poprzebywać, do których chciałbym powrócić, pojawia się wśród nich Nowy Orlean, Afryka i ciepła wyspa idealna na starość. Ale moim domem zawsze była i jest Polska.
- Polska, czyli co?
- Naród normalny. Ani wyjątkowy, ani gorszy od innych. I Polska, która jest jak matka. Tak właśnie ją kocham. A że czasami bywa niezbyt mądra, kłótliwa, nadpobudliwa emocjonalnie i targana sprzecznymi emocjami, to już inna sprawa. Tu żyję, tu wrosłem, w tym języku się wyrażam, myślę i piszę.
- Co by Pan robił, gdyby nie pisał?
- Parę lat temu odpowiedziałem, że byłbym bandytą. To ładne, ale dziś myślę, że po prostu bym pił.
- „Piszę książki z rozpaczy, że mnie już nie będzie”.
„Kiedyś pisałem, bo chciałem być sławny”.
„Kiedyś pisałem ze względów terapeutycznych”.
„Kiedyś pisałem, bo sądziłem, że doświadczyłem w życiu czegoś wyjątkowego”.
„Kiedyś pisałem intuicyjnie i z głębi siebie”.
„Teraz myślę, że pisanie to chowanie siebie”. No i co Pan na to?
- Spróbuję to wyjaśnić. Był czas, gdy wydawało mi się, że kiedy przepracuję wydarzenia mojego życia, nadam im formę, zaklnę w fabułę i język, będzie to dobre. Nic bardziej mylnego. Pisarz ma opowiadać historię; musi ją wymyślić, ułożyć i spisać. I nikogo, kto pójdzie do księgarni po książkę, nie obchodzi, czy mnie akurat boli dupa, czy się rozwiodłem, jestem samotny, nie mam kasy, ale mam depresję. Muszę stworzyć opowieść nie o tym, co mnie swędzi, ale o tym, co czytelnika będzie porywać, interesować, intrygować. Szczęśliwie to odkryłem i w to konsekwentnie brnę. To jest właśnie chowanie siebie. Na tym polega moja rola jako pisarza.
- Bycie pisarzem to tylko robota?
- Wykonawczo tak, ambicjonalnie nie. Uważam się za artystę, penetratora tych wszystkich ważnych spraw, w których gmerają twórcy. Postrzegam literacką część mojej działalności jako sztukę, choć etos mam rzemieślnika. Po prostu jest jakiś metraż, który muszę wypełnić i kiedy skończę z panią rozmawiać, pójdę i będę klepał literki. I to klepanie daje mi poczucie bezpieczeństwa. Tworzy rytm, w którym ja się bardzo dobrze czuję.
- Człowiek odmierzony, który wie, co będzie robił za tydzień?
- Wiem, brzmi to dość autystycznie, ale ja lubię, jak coś jest równe, zaplanowane.
- Może to zastępuję Panu pamięć?
- Raczej dziury w pamięci. Mam w swojej głowie kratery, okrutne braki, które są efektem użytkowań młodości. Moja chmurna przeszłość uskrzydliła mi wyobraźnię, bo kiedy się odurzasz, ona lepiej pracuje. Musiałem za to jednak zapłacić. I nadal płacę. Dlatego dzisiaj muszę się więcej napocić, bo cały czas zapominam o ważnych rzeczach, a słowa przelatują przeze mnie jak przez rurę. Żeby coś sobie przyswoić, poświęcam na to więcej czasu niż inni. Nie pamiętam rzeczy istotnych, ale jestem za to studnią na bzdury. Człowiekiem zbudowanym z gówna. Z gier wideo, na których się wychowałem, tanich horrorów, popkultury. To mój fundament. Proszę zobaczyć, od piętnastu lat noszę przy pasku blachę, na której mam napisane „hooligan”. Dostałem ją od przyjaciela i nie rozstaję się z nią, tak by zawsze wiedzieć, skąd wyszedłem.
- Jak Pan o sobie myśli?
- Wyłącznie źle.
- Określają Pana własne ograniczenia?
- Cała moja kariera literacka jest godzeniem się na to, czego nie chcę, a umiem robić. Zacząłem pisać książki, bo chciałem być scenarzystą filmowym. Nie zostałem nim, bo okazało się, że nie potrafię stworzyć dobrych scenariuszy. Moje teksty zostały świetnie przyjęte, więc zostałem pisarzem. Chciałem tworzyć dzieła o potworach, ale nikt nie chciał ich czytać. Poszedłem więc w powieści obyczajowe i tak zostałem twórcą literatury pięknej, który co jakiś czas wydaje nową książkę.
- Nienormalną?
- Gdybym miał napisać normalną książkę, nie pisałbym w ogóle. Bo ta normalna, z mojej perspektywy, byłaby naprawdę nienormalna.
***
Łukasz Orbitowski. Krakowianin. Pod halą targową handlował komiksami, płytami i gazetami dla dorosłych. Zawodowy sprzedawca emocji. Bloger, którego czytają setki wiernych wyznawców. Mówi, że żyje w chaosie i takie są też jego teksty, które od 10 lat zamieszcza w internecie. Nie lubi przywiązywać się do rzeczy, bo nie chce się o nie troszczyć. Wraz z nim podróżują dwa obrazy ojca. To jedyne przedmioty, które zachował przez całą dorosłość. Nic innego nie ma.
Autor książek, zdobywca Paszportu Polityki, gospodarz programu „Dezerterzy” w TVP Kultura
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Co Ty wiesz o Krakowie? - odcinek 3
Źródło: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto