Z siedmioprocentowym wskaźnikiem wzrostu cen mieliśmy ostatni raz do czynienia przeszło 20 lat temu - w maju 2001 roku.
Warto przypomnieć tamte okoliczności. Właśnie rozpadała się w drzazgi AWS premiera Buzka, a we wrześniu swój największy triumf wyborczy mieli odnieść postkomuniści pod wodzą Millera. Buzek (to jedyny taki przypadek we współczesnej historii) w ogóle nie dostał się do nowego Sejmu, zaś w takich okręgach jak Łódź, Szczecin czy Bydgoszcz - partia Millera zyskiwała nawet powyżej połowy głosów. Inflacja, której towarzyszyło wtedy wysokie bezrobocie, była jednym z kluczowych czynników tamtej niebywałej klęski obozu solidarnościowego.
Ale od stycznia 2001 roku prezesura NBP znalazła się w ręku zagorzałego monetarysty Balcerowicza, który pryncypialnie zabrał się za walkę z inflacją, nie zważając na narzekania rządu z powodu monetarnych restrykcji. I trzeba przyznać, że efekty walki z rozpędzonymi cenami pojawiły się wówczas szybko.
Dziś znów inflacja jest siedmioprocentowa, ale okoliczności są odmienne. Wtedy nie było jednak tak gwałtownego wzrostu cen benzyny i żywności. Kilka dni temu chciałem kupić kawałek polędwicy u mojego wiejskiego rzeźnika; omal się nie przewróciłem, gdy usłyszałem cenę: 120 zł za kilogram. A mówią mi, że na Kleparzu w Krakowie jest jeszcze gorzej. Nie pamiętam takich cen mięsa, nawet tego wysokiej jakości. Cała żywność, także ta teoretycznie „tania”, tania już być przestała. Na portalach trwają zabawy w tworzenie rankingów: w ostatnich dniach liderem stały się oleje spożywcze, których cena urosła ponoć o 80%.
Te szalone wzrosty łagodzi fakt, iż jesteśmy po kilku latach nieprzerwanego wzrostu zarobków, a bezrobocie, inaczej niż 20 lat temu, jest małe albo niemal śladowe. Jest też jednak niebłaha różnica na niekorzyść. Obecny prezes NBP nie przewidział tempa i skali wzrostu cen, a przez długi czas nie krył tego, iż z inflacji się cieszy. Zmienił zdanie dopiero pod publiczną presją Morawieckiego. To chyba ewenement w skali świata, bo zwykle to szefowie banków centralnych są od tego, aby martwić się inflacją, zaś premierzy się z niej cieszą, gdyż inflacja przynosi budżetowi większe dochody podatkowe (tzw. podatek inflacyjny). U nas wszystko musi być na odwrót.
Czy zatem inflacja, która wcale nie zamierza hamować, obali PiS, tak jak wywróciła niegdyś rządy AWS? Do tej pory niewiele na to wskazuje. Dzisiejszy świat jest odmienny od tamtego sprzed dwudziestu lat. Ideowy konflikt w Polsce jest mocniejszy i dotyczy rzeczy fundamentalnych: religii, patriotyzmu, obyczajów. Więc też wyborcy stali się bardziej ideowi i przywiązani do swoich partii, mniej zważając do doraźne zwroty koniunktur. Prawdziwy pisowiec nie odstąpi przecież tak łatwo Kaczyńskiego, chociażby go złość brała na skaczące ceny! To jedna rzecz. Ale na korzyść PiS działa także zmiana, jaka zaszła w całym świecie w podejściu do ekonomii.
Dziś mało kto, także pośród ekonomistów, przejmuje się tym, że od czasu wybuchu zarazy polski dług urósł aż o 350 miliardów złotych; podczas gdy 20 lat temu - dług nieporównanie mniejszy (tzw. dziurę Bauca) ogłoszono narodową katastrofą. To w praktyce znaczy, że pomimo inflacji rząd nie jest wcale skazany na cięcia i oszczędności przed następnymi wyborami. Galopujące ceny są zatem dla władzy najwyżej jakimś politycznym dyskomfortem. Jednak nie sądzę, aby Kaczyńskiemu lub Morawieckiemu spędzały sen z powiek.