Luksus własnego zdania Jana Rokity. Dlaczego politykom nie wolno mówić prawdy?
Ostatnio trochę kłopotów narobił sobie hiszpański europoseł Esteban Pons.
Ów prawicowy polityk i przyzwoity antykomunista, znany choćby z kampanii przeciw unijnemu ambasadorowi na Kubie, popierającemu tam reżim komunistyczny, kieruje unijną misją, która w Polsce ma zbadać sprawę podsłuchów. Rzecz w tym, że Pons, tak jak cała jego Partia Ludowa, bardzo nie lubi PiS-u, więc szczerze mówi, iż jedzie do Polski po to, aby „pomóc Polakom zmienić rząd, bo zasłużyli na lepszy”.
Wszyscy wiedzą, że w całym sporze Warszawy z Brukselą nie chodzi o nic innego, jak tylko o to, aby nam „pomóc” w zmianie władzy. I że gdyby w końcu taka zmiana nastąpiła, to cały spór z dnia na dzień by zniknął, jak za działaniem czarodziejskiej różdżki. A jednak oburzenie na Ponsa jest olbrzymie, zaś polski rząd domaga się wyrzucenia go ze składu owej unijnej misji. Jest w tym jakiś paradoks, że ci, którzy „pomagają” nam zmienić władzę ukrywając taki zamiar, są jeszcze jakoś tolerowani. Ale nie daj Bóg, jeśli kto jest na tyle szczery albo głupi, że uczciwie powie, to co on sam i wszyscy inni myślą.
Przypadek Ponsa – to jeden z wielu podobnych, jakie w polityce możemy ostatnio obserwować. Nieszczęsny niemiecki dowódca marynarki admirał Schönbach musiał się podać do dymisji natychmiast po powrocie z wyprawy do Indii, ponieważ powiedział tam otwarcie Hindusom dwie rzeczy najzupełniej dla każdego oczywiste. Pierwszą tę, że Ukraina nie spełnia kryteriów wejścia do NATO, a drugą jeszcze gorszą – że: „Krym już przepadł i nigdy nie wróci”.
Cały świat wie, że państwa w stanie wojny do zachodniego sojuszu się nie przyjmuje i że głównie z tej przyczyny Kreml toczy pozycyjną wojnę w Donbasie. Nie ma też nikogo, kto by na serio się spodziewał, że Rosja odda zdobyty Krym, chyba żeby została pobita w atomowej III wojnie światowej. Ale władze w Kijowie nie chcą tego nawet słyszeć, gdyż – nie bez racji – traktują przyznanie prawdy, jako równoznaczne z politycznym uznaniem okupacji. A Berlin ma i tak dość kłopotów z Ukrainą, żeby z powodu prawdomówności jednego admirała robić sobie jeszcze nowe.
Zresztą taką fatalną skłonność do mówienia prawdy zdarza się nawet okazywać politycznym wygom, i to na najwyższych urzędach. Na przykład prezydentowi USA, który dywagując z dziennikarzami na temat ewentualnej wojny przyznał, iż gdyby armia rosyjska zrobiła teraz tylko „mniejszą napaść” na terytorium Ukrainy, to dla Ameryki nie byłby to wielki problem, zaś polityczne konsekwencje dla Kremla byłyby znikome. No i znów to samo. Choć trzeba przyznać, iż sam termin „mniejsza napaść” (w oryginale: „minor incursion”) jest wyjątkowo zabawny i już przeszedł do dziejów wojskowości, to przez kilka dni dygnitarze USA musieli się tłumaczyć za swego prezydenta. Aż w końcu sam Biden uznał, iż nie ma innego wyjścia, jak publicznie zjeść własny język i zaprzeczyć temu, co szczerze powiedział.
Co więcej, z racji powiedzenia prawdy prezydent zasłużył sobie na przypiętą mu w mediach łatkę głupca. Mimo, że wszyscy przecież wiedzą, iż rosyjska „mniejsza napaść” na Ukrainę trwa już ósmy rok i na nikim na świecie nie robi to większego wrażenia. Więc dlaczego miałoby być inaczej, gdyby tylko ciut, ciut powiększyła się ona o jeszcze jedną „mniejszą napaść”?
Niby rzecz znana i prosta, choć zawsze nieco smutna. Po prostu politykom nie wolno mówić prawdy. Kłamstwo jest zwykłą częścią ich zawodu.