Luksus własnego zdania Jana Rokity. Graniczna kontrola poglądów
O sporcie zawodowym wiem mało, więc nazwisko tenisisty Djokovicia poznałem dopiero w ubiegłym tygodniu, gdy media zaczęły krzyczeć o jego deportacji z Australii. Zainteresowały mnie nie tyle perypetie serbskiego sportowca, co błyskawiczna ewolucja poglądu australijskiego rządu na to, dlaczego tenisista nie może przekroczyć granicy tego kraju.
Początkowo rząd twierdził, iż sportowiec narusza australijskie przepisy antyepidemiczne, co wyglądało na argumentację tyleż legalistyczną, co faktycznie dyskwalifikującą Djokovicia. Ale sąd obalił twierdzenia rządu, uznając, iż tenisista wypełnił wszystkie wymogi australijskiego prawa; więc nakazał wypuścić go z aresztu i nie czynić mu przeszkód w pobycie w Australii.
Ta sądowa porażka skłoniła gabinet premiera Morrisona do zmiany frontu i porzucenia legalistycznej argumentacji. Wydano powtórny nakaz zatrzymania i deportacji tenisisty, tym razem jednak uzasadniony tym, że jego poglądy mogą „siać niepokój i podburzać australijskie społeczeństwo”. Przyznam, że ta formuła zastosowana przez rząd demokratycznej Australii zrobiła na mnie wrażenie. Po części z racji pewnego prywatnego urazu, jaki mam od czasu, gdy dawno temu, z identycznym uzasadnieniem, komunistyczna bezpieka nie wpuszczała do Polski mojej ówczesnej narzeczonej (zresztą przyszłej żony). Tym razem, ta nowa argumentacja rządu okazała się dla australijskiego sądu przekonywająca, więc tenisista został deportowany.
Żyjąc od lat w Polsce należącej do tzw. „strefy Schengen” zapomnieliśmy o tym, iż odkąd istnieją na świecie państwa, to decyzja o wpuszczeniu lub niewpuszczeniu cudzoziemca do kraju zawsze należała do sfery arbitralnej suwerenności rządu.
Przypominali nam o tym trochę Amerykanie, którzy przez długie lata, wedle widzimisię swoich konsulów wpuszczali, albo nie wpuszczali Polaków, chcących lecieć do USA. Odkąd jednak nie kryjący sympatii do Polski Trump zniósł ów restrykcyjny reżim wizowy wobec naszego kraju, także do Ameryki dostać się już o wiele łatwiej. Oczywiście dyktatury całego świata blokują wjazd każdego, kto miałby poglądy krytyczne wobec ich opresyjnego systemu politycznego; z takich praktyk słyną np. Białoruś czy Rosja. Ale między wolnymi krajami, nawet jeśli obowiązuje między nimi reżim wizowy, do niedawna istniało coś na kształt „dżentelmeńskiej umowy”, wedle której nie odmawia się nikomu wjazdu ze względu na same jego poglądy. Nawet, jeśli wszyscy zdają sobie sprawę, iż taka suwerenna i arbitralna odmowa wjazdu jest z prawnego punktu widzenia możliwa.
Rosnąca obsesja zamykania granic sprawia, że na naszych oczach ta „dżentelmeńska umowa” między wolnymi krajami przestaje obowiązywać. Co ważne, jak zdążyłem sprawdzić, serbski tenisista nie jest żadnym politycznym ani światopoglądowym ekstremistą, nie wspiera (jak mu zarzucają media) ruchu antyszczepionkowego, a jedynie wyraził kiedyś swój zdroworozsądkowy sceptycyzm wobec skuteczności wielokrotnych szczepień antycovidowych.
Rząd Australii (co zabawne – jest to rząd tworzony przez Partię Liberalną, czyli wolnościową) uważa, że taki pogląd w przypadku znanego sportowca, skutkuje „sianiem niepokoju i podburzaniem Australijczyków”. Ale wobec tego nasuwa się pewne niepokojące pytanie. Czy jest jeszcze jakaś różnica w traktowaniu podróżnych przez dyktatury i wolne kraje, skoro jedne i drugie na swych granicach kontrolują nie tylko paszporty i bagaże, ale także poglądy podróżujących?