W niedzielę, 27 lutego, szefowa Komisji Europejskiej von der Leyen ogłosiła, że Unia zajmie się zakupem broni ofensywnej dla Ukrainy. Prawdę mówiąc, mało kto tego się spodziewał, bo Bruksela zajmowała się ostatnio głównie popieraniem polskich sędziów i budową wiatraków.
Co więcej, europejskie traktaty nie pozwalają na używanie unijnego budżetu dla celów militarnych, ale też Komisja wyspecjalizowała się w naginaniu albo obchodzeniu traktatów. „To przełomowy moment” – mówiła von der Leyen. „Po raz pierwszy w historii Unia sfinansuje zakup i dostawę broni oraz innego sprzętu do kraju, który został zaatakowany”. Wartość dostaw określono na 5 miliardów euro, czyli tyle, ile wynosi pułap tzw. Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju, który jest funduszem specjalnym, formalnie nie należącym do unijnego budżetu. Decyzja wyglądała na odważną, a sposób wyminięcia traktatów, na zręczną prawniczą ekwilibrystykę.
Zaczęto się zastanawiać, jakie samoloty i w jaki sposób trafią na Ukrainę? Szefowi unijnej dyplomacji Josepowi Borrellowi postawiono nawet na konferencji prasowej pytanie: kto będzie je pilotować w przelocie na teren wojny? Nietrudno wyobrazić sobie polityczne znaczenie odpowiedzi, która z ust Borrella jednak wtedy nie padła. Ale już wcześniej, chyba dość nieopatrznie, postanowił on (nie wiedzieć po co) podziękować polskim władzom za to, że nasz kraj przyjął na siebie rolę „hubu” dla dostaw sprzętu na Ukrainę. Nie minęło dwa dni, jak we wtorek 1 marca całą rzecz objaśniło na Facebooku (też nie wiedzieć po co) ukraińskie Dowództwo Sił Lotniczych. Pochwaliło się ono na cały świat, że właśnie „otrzymaliśmy od Unii 70 samolotów Mig 29 i Su 25” , wskazując, iż 28 Migów ma pochodzić z Polski. Jakby tego było mało, ukraińskie dowództwo, zapewne dla pokrzepienia serc swoich rodaków, dodało jeszcze wiadomość, iż: „w razie potrzeby samoloty będą startować z terytorium Polski, skąd ukraińscy piloci będą mogli wykonywać akcje bojowe”.
No i nie trzeba było długo czekać na zaprzeczenia, nie tylko z Polski, ale także z wymienionej na Facebooku Bułgarii i Słowacji. Jeszcze tego samego dnia prezydent Duda, przemawiając obok sekretarza NATO Stoltenberga w bazie w Łasku, powiedział: „Nie wyślemy żadnych samolotów na Ukrainę”. A premier Morawiecki postawił kropkę nad i: „Polska nie ma żadnych takich planów”. Tymczasem świetnie poinformowany „New Lines Magazine” (wyspecjalizowany w problemach wojny na Bliskim Wschodzie) informuje, że faktycznie, w Polsce przebywa grupa pilotów ukraińskich, przygotowanych do przejęcia unijnych myśliwców. Gadatliwy Borrell tymczasem przeprasza, że myśliwców dla Ukrainy jednak nie będzie, bo (uwaga!): „Unia nie znalazła na nie pieniędzy”.
Samoloty bojowe są dziś Ukrainie potrzebne jak powietrze, jeśli ma ona mieć jakiekolwiek szanse w walce z panującym w powietrzu lotnictwem rosyjskim i prącymi na Kijów kolumnami czołgów. Nie ma dwóch zdań, że cała sprawa od początku załatwiana była z jakąś zdumiewającą, typowo unijną amatorszczyzną. Ale to i tak nie zmienia istoty sprawy. My – Polacy musimy się w końcu zdecydować. Czy naprawdę mamy zamiar pomóc w ocaleniu Ukrainy, bo jak Ukraina padnie, to potem przyjdzie Putinowi ochota na kraje bałtyckie i na Polskę? Czy raczej chodzi nam o ckliwe wylewanie krokodylich łez nad losem Ukraińców, które aż do przesady ciekną teraz ze wszystkich polskich mediów?