Nie ma chyba takiego krakowianina, który patrząc w „Dzienniku Polskim” na 23 fotografie z burzenia Mostu Kolei Arcyksięcia Karola Ludwika, nie poczułby żalu, irytacji, gniewu.
Ja sam nie będę kryć, że miałem kłopot z opanowaniem wilgoci w oczach i samozaciskających się pięści. Bezsilny gniew wobec władzy, która sieje zniszczenie tego, co dla człowieka jest szczególnie cenne – jest doznaniem trudnym do zniesienia. Historyczne cokoły filarów, wykonane półtora wieku temu z kamienia ciosanego - rozwalone brutalnie z użyciem buldożerów. Przęsła wypełnione oryginalnym murem cyklopowym, takim z jakiego przed stuleciami wznoszono mury Rzymu - rozbite i załadowane na ciężarówki z tablicą „odpady”.
To co uderza w tych fotografiach – to tępa namiętność niszczenia, z jaką barbarzyńcy z PKP zabrali się do burzenia zabytku, którego nienawidzili, bo komplikował im remont kolejowej magistrali. A był to symbol galicyjskiego Krakowa, a zarazem jeden z ostatnich (albo ostatni w Polsce) zabytek kamiennej architektury mostowej tamtego czasu. Mostu już nie ma. A fotografie z Grzegórzeckiej jako żywo przypominają starodawne ryciny z ruinami akweduktów, po złupieniu Rzymu przez barbarzyńskich Gotów. Za jakiś czas ci sami barbarzyńcy postawią nam jakąś wulgarnie zmodernizowaną atrapę i każą wierzyć, że to ten sam most, ten sam Kraków, i ta sama Grzegórzecka. Dla nich, ani nie czujących ciężaru tradycji, ani nie znających dumy z piękna Krakowa, będzie to przecież wszystko jedno!
Te ekipy burzycieli nie wzięły się jednak znikąd. Dziś nie muszę ukrywać, że różnymi nieformalnymi zabiegami próbowałem obronić most, ale moje zabiegi poniosły klęskę. W ten sposób jednak mogłem poznać mechanizm owej ponurej decyzji. Odpowiada za nią głównie dwójka dygnitarzy, których nazwiska już są zapisane czarnymi literami w dziejach Krakowa.
On – minister nadzorujący koleje, po szkole zawodowej, ale po tym jak został ministrem na gwałt zrobił studia… w Olkuszu, a i tak ciągnie się za nim proces o plagiat pracy magisterskiej. Swoją karierę zawdzięcza służalczości względem szefa partii. To on był sprawcą presji na zniszczenie mostu, gdyż chciał w ten sposób chronić siebie i swoich podwładnych, którzy tak nieudolnie prowadzili remont magistrali kolejowej, że groziła im kompromitacja i utrata unijnych pieniędzy. Prawdę mówiąc, trudno było oczekiwać od niego czegoś innego, niźli tępego pragnienia zniszczenia przeszkody stojącej mu na drodze kariery.
Ale kluczową rolę odegrała ona – inteligentka warszawska, odpowiedzialna za ochronę zabytków. Ona doskonale rozumiała zło i bezprawie jakie czyni, podpisując się pod zafałszowanym aktem, uznającym wysokiej klasy zabytek za nie-zabytek, po to tylko by można go było bezkarnie zniszczyć. O tym dobitnie świadczy fakt, iż początkowo odmawiała podpisania się pod czymś, co było sprzeniewierzeniem się etyce jej zawodu. Ale z czasem pojęła, że nie jest na tyle silna, aby mogła postawić się lobbystom z wpływami partyjnymi. Przestraszyła się, że ją usuną ze stanowiska. Więc z oportunizmu wolała najpierw wyrzucić wybitną krakowską konserwatorkę prof. Monikę Bogdanowską, by już bez przeszkód móc do Krakowa wysłać buldożery.
I on i ona działali z niskich pobudek. Dlatego winni ponieść odpowiedzialność za swój czyn. Złą sławę w historii Krakowa mają już zapewnioną. Ale winni stanąć też przed prokuratorem, gdyż oboje sprzeniewierzyli się misji piastowanych przez siebie urzędów.