Luksus własnego zdania Jana Rokity. Pomiatanie Niemcami
„Możemy sobie pozwolić na przebywanie z prawdziwymi przyjaciółmi” – mówi prezydent Ukrainy. W ten sposób uzasadnia to, iż Ukraina uznała prezydenta Niemiec za osobę niemile widzianą w Kijowie.
Steinmeier przyleciał do Warszawy, ale tu właśnie dowiedział się, że zaproszenie do Kijowa owszem jest, ale dla prezydentów Polski i państw bałtyckich, ale nie dla niego. Wrócił zatem do domu, gdy czterej prezydenci wyruszyli na wschód. Tego samego dnia telewizja RBB pytała kanclerza Scholza o pogląd na to niezwyczajne zdarzenie w kanonach europejskiej dyplomacji. Kanclerz odpowiadał: „Byłoby dobrze, gdyby został przyjęty. Ale nie chcę komentować tej sprawy, to irytujące.”
Oczywiście są mocne przesłanki tego, aby kto jak kto, ale właśnie Steinmeier był dziś w Kijowie osobą niemile widzianą. Z jego nazwiskiem wiążą się dwie doktryny polityczne, które Kijów uważa od lat za świadectwa niechęci wobec Ukrainy. Raz – to doktryna „Wandel durch Verflechtung” („zmiana przez powiązanie”), która była intelektualnym uzasadnieniem dla świadomego i celowego spajania Niemiec i Rosji setkami więzi gospodarczych, handlowych, społecznych, a nawet wojskowych. Dwa – to sławetna „formuła Steinmeiera”, która narobiła Ukrainie sporo kłopotu, gdyż była wygodną dla Moskwy, a kiepską dla Kijowa wykładnią tego, co zapisano w tzw. „drugim porozumieniu mińskim” na temat warunków rozejmu w Donbasie. Na ową „formułę” nieustannie powoływała się Moskwa, głosząc światu, iż to „kijowscy naziści” łamią układy, a Rosja chce tylko przestrzegania prawa międzynarodowego.
To wszystko prawda. Być może nawet to nie był zręczny pomysł, aby to właśnie Steinmeier miał jechać teraz do walczącego Kijowa. Niemiecka polityka wschodnia jest dziś na cenzurowanym, a nasz zachodni sąsiad nie tylko srogo płaci za swoją przeszłą politykę, ale także pod presją opinii publicznej próbuje na gwałt jakoś przeobrazić całą swoją dotychczasową wschodnią strategię. Na tym tle zresztą Steinmeier wykazuje wyjątkową przyzwoitość. Jest chyba jedynym europejskim politykiem tego szczebla, który otwarcie powiedział: „to był mój straszny błąd”. Wystarczy porównać choćby z Macronem, który nic sobie nie ma do zarzucenia, przeciwnie, w chwili gdy na Ukrainie trwają rosyjskie masakry, opowiada o „bratnich narodach rosyjskim i ukraińskim”, którym on – Macron pomoże odnaleźć przyjaźń i wspólnotę. Trudno o bardziej uderzające świadectwo niemieckiego poczucia winy i (co tu dużo gadać) ohydnego francuskiego zadufania.
Pomiatanie Niemcami nie wydaje się jednak dziś dobrą strategią ani dla Ukrainy, ani (nawiasem mówiąc) również dla Polski. Ukraina, która miała być ponoć państwem upadłym, zdobywa w tej wojnie poczucie siły i buduje nową tożsamość własnego narodu. Polska, uważana dotąd za nieliczące się i okładane sankcjami peryferie Unii, okazuje się najważniejszym europejskim aktorem w walce o powstrzymanie ekspansji Moskwy. Niemcy, które miały być filarem europejskiego rusofilstwa, przeżywają wielką traumę z powodu swojej dotychczasowej polityki. To są fakty, które do góry nogami wywracają relacje polityczne w naszej części Europy. To zatem dobry czas, aby dostrzec, iż jedyną szansą na bezpieczeństwo naszego regionu, jak i odbudowę zrujnowanej Ukrainy, jest ścisła polityczna więź, jaką trzeba na przyszłość zbudować w nowym, kluczowym dla środka i wschodu Europy trójkącie, rozciągającym się pomiędzy Kijowem, Warszawą i Berlinem.