Luksus własnego zdania Jana Rokity. Remis w Luksemburgu
Poruszenie, jakie wywołał w Polsce wyrok luksemburskiego trybunału, jest nadmierne i uderzająco teatralne. Normalna ludzka psychika działa bowiem tak, iż wstrząsać nią mogą tylko zjawiska nagłe i niespodziane.
Tymczasem o planowanym na środę wyroku co do „warunkowości unijnego budżetu” nie tylko od dawna było wiadomo. Ale pośród ludzi jako tako rozumiejących politykę nie było nikogo, kto by z góry nie wiedział, jaka może być jego treść. Odkąd Morawiecki i Orban zapowiedzieli polsko-węgierską skargę było przecież jasne, że czynią to nie z myślą o obaleniu „warunkowości” w tym procesie. Ale że chodzi im o zyskanie czasu i o to, jak unijni sędziowie zdefiniują ów sławetny mechanizm „kontroli praworządności”. Dlatego nie mam wątpliwości, że wszyscy „wstrząśnięci”, „zszokowani” i „przerażeni” grają teraz raczej zaplanowany z góry spektakl teatralny, aniżeli manifestują swoje autentyczne przeżycia.
W jednej kwestii nie sposób nie przyznać racji głównemu krytykowi wyroku – Zbigniewowi Ziobrze. Tego, że sam pomysł na obejście ustalonych w traktacie lizbońskim reguł nakładania wszelkich sankcji na kraj członkowski Unii, ma niewiele wspólnego z praworządnością, a samej Unii na przyszłość niesie sporo zbędnych konfliktów i nieszczęść. Od początku był to bowiem pomysł na nowy mechanizm politycznego i ideologicznego nadzoru unijnej Północy nad unijnym Wschodem i Południem. Czyli tych, którzy uważają się za strażników unijnej poprawności, nad pół-barbarzyńcami z Europy Środkowej, a także nad anarchicznymi ludami śródziemnomorskimi, które (w przekonaniu Holendrów czy Niemców) też trzeba od czasu do czasu przywoływać do „europejskiego porządku”.
Taki jest obecny trend przemian wewnątrz Unii, a zahamować go mogą jedynie głębokie zmiany polityczne w poszczególnych unijnych państwach. Tego trendu nie jesteśmy dziś w stanie zwalczyć. To zatem co możemy robić, to go osłabiać, wybijając zęby najbardziej zjadliwym i niebezpiecznym dla Polski pomysłom.
Podczas dwóch szczytów budżetowych 2020 roku Morawiecki i Orban przyjęli taką właśnie taktykę. Mieli rację, bo realiści zazwyczaj w polityce mają rację. W tym przypadku „wybiciem zębów” – miało być zawężenie znaczenia „praworządności” do kwestii zarządzania pieniędzmi. Innymi słowy – nadanie całemu konceptowi „warunkowości budżetu” takiego kształtu, w którym sankcje można nałożyć co prawda poza traktatami, ale tylko (mówiąc kolokwialnie) za kradzież unijnych pieniędzy. Pod groźbą weta budżetowego Morawieckiego i Orbana zgodzili się na to przywódcy wszystkich państw unijnych. Ale do tej środy była to tylko zgoda polityczna, ostro kontestowana przez fanatyków z Parlamentu Europejskiego, którzy dla utopienia rządów Polski i Węgier gotowi dopuścić się każdej politycznej niegodziwości.
Luksemburski wyrok nadaje teraz tej zgodzie klauzulę formalnej legalności. Mówi jasno: żeby kogoś karać, trzeba mu udowodnić albo „naruszenie interesów finansowych Unii”, albo „złe zarządzanie budżetem unijnym”. Dlatego właśnie sądzę, że jeśli pominąć teatralne „szoki” i „wstrząsy” – to realia są takie, iż skarga polsko-węgierska wygrała maksimum tego, co wygrać mogła. Nie ma we mnie na tyle naiwności, by wierzyć, iż brukselska presja na Polskę się teraz zmniejszy, albo że opamiętają się fanatycy z europarlamentu. Ale to nie zmienia faktu, że po środowym wyroku, w meczu o „warunkowość budżetu” na razie wynik jest remisowy.