Luksus własnego zdania Jana Rokity. Złowieszczy upadek Mariupola
Upadek Mariupola przejdzie zapewne do historii jako jedno z najbardziej posępnych, a zarazem dramatycznych zdarzeń naszego wieku w Europie. Rzadko kiedy zdarza się w nowszych dziejach naszego kontynentu tak desperacka obrona wielkiego miasta, w obliczu przeważających sił atakującego wroga.
Na myśl przychodzi obrona Leningradu podczas II wojny światowej, albo też obrona powstańczej Warszawy. Ta pierwsza jest jednak trudna do porównania, gdyż była o wiele dłuższa i zakończyła się przełomowym zwycięstwem oblężonego miasta. Analogia z powstańczą Warszawą jest o wiele bliższa, nie tylko dlatego, że oba miasta heroicznie broniły się przez niemal dokładnie taki sam czas – 63 dni i oba zostały w efekcie kompletnie zniszczone, zaś ich ludność wypędzona lub wymordowana. Ta analogia jest głębsza w tym sensie, że w obu miastach po klęsce pozostało silne poczucie sojuszniczej zdrady.
W moim pokoleniu każdy Polak pamięta tamto zapierające dech w piersiach wrażenie, gdy o „Warszawie opuszczonej przez sojusznicze potęgi” po raz pierwszy głośno powiedział papież Wojtyła, w przesławnym kazaniu na Placu Zwycięstwa. Oba miasta mogły zostać ocalone przez „sojusznicze potęgi”, ale globalne kalkulacje polityczne sprawiły, że owe potęgi zadowoliły się ledwie symbolicznymi gestami pomocy. W pewnym sensie Mariupol upada w jeszcze bardziej złowróżbnych, ale zarazem patetycznych okolicznościach. Jego obrońcy odmawiają kapitulacji i giną pod gruzami ostatniego przyczółka, jakim stała się wielka huta „Azowstal”, rozpościerająca się nad morzem, na obszarze dziesięciu kilometrów kwadratowych. Na nagraniu video, które obiegło świat, dowódca 36 brygady piechoty morskiej, która z wielkimi stratami przebiła się do „Azowstalu”, bronionego przez sławny ochotniczy pułk Azow, z wielką godnością prosi o ratunek papieża, prezydentów USA i Turcji oraz premiera brytyjskiego. Otwarcie mówi, że bez pomocy obrońcy muszą wkrótce umrzeć. Ale adresaci tej prośby albo boją się cokolwiek zrobić, albo może jest już w ogóle za późno na zrobienie czegokolwiek.
Upadek Mariupola jest też faktem o kolosalnych skutkach politycznych. Na dobrą sprawę wyklucza on jakikolwiek rychły rozejm w tej wojnie, nie mówiąc już o jakimś poważniejszym układzie pokojowym. Nie ma bowiem i nie będzie takiego niepodległego rządu w Kijowie, który po tej obronie miasta, już teraz stającej się legendą ukraińskiej historii i narodowej tożsamości, mógłby podpisać układ akceptujący zabór Mariupola przez Rosję. Mógłby to zrobić jedynie rząd kolaboracyjny, ale na taki scenariusz na Ukrainie, Bogu dzięki, się nie zanosi. Ale nie ma też i nie będzie takiej władzy na Kremlu, i to nawet gdyby Putin upadł w jakichś dramatycznych okolicznościach, która mogłaby się wyrzec z tak straszliwym wysiłkiem zdobytego lądowego korytarza, łączącego Rosję z Krymem, a tym samym przesądzającego trwale o rosyjskim zwierzchnictwie nad tym półwyspem. To właśnie za zdobycie tego wymarzonego przez całą Rosję korytarza państwo rosyjskie płaci cenę tysięcy zabitych żołnierzy, destrukcji własnej armii, zniszczenia reputacji, światowej izolacji i perspektywy kryzysu gospodarczego. Mariupol jest krwawym i złowieszczym, ale być może jedynym rosyjskim sukcesem w tej wojnie. Złowieszczym nie tylko przez skalę zbrodni i zdrady, jaka się tam dokonała, ale przede wszystkim dlatego, że praktycznie przekreślającym nadzieje na rychły pokój na Ukrainie.