Lutek Pińczuk zszedł z połoniny. Już na stałe
Ponad pół wieku temu objął schronisko na Połoninie Wetlińskiej. Stał się legendą Bieszczadów.
No tak... - uśmiecha się Lutek. - Pięćdziesiąt lat siedziałem tam, na górze. Ale wszystko kiedyś się kończy... Nieprawdopodobnie szybko ten czas zleciał. I ciągle nie mogę się przyzwyczaić do życia tu, na dole.
Siedzimy przy drewnianym kuchennym stole w domu Lutka w Wetlinie, z kubkami świeżo zaparzonej przez gospodarza kawy. W cieple buzującego ogniem pieca grzeją się Chrupek i Łatka. Koty przez lata towarzyszyły Lutkowi w „Chatce Puchatka”. - Aż się dziwę, że z powrotem na połoninę nie uciekły - śmieje się Lutek.
Ten dom to teraz miejsce Lutka do życia. Niby nowe, ale nie całkiem. Pierwsze 30 arów ziemi kupił w Wetlinie jeszcze w latach 90. Planował, żeby dom stawiać. Choć długo się ociągał, bo ciągle nie chciał myśleć o tym, że kiedyś z góry trzeba będzie zejść.
Powoli się na to przygotowywał. Ziemię dokupywał, aż wreszcie dwa hektary nad potokiem się uzbierało. I dom jest. Przysłonięty od drogi wysokimi świerkami, wytynkowany na zielono. Wokół jeszcze budowlany rozgardiasz, na podwórku ukochany, niezawodny terenowy gaz. To nim Lutek zwiózł ze schroniska podstawowy dobytek. Dokumenty do rozliczenia: to najważniejsze.
- Dużo tam jeszcze na górze mojego majdanu zostało, będę musiał jeszcze wrócić. Uzbierało się przez tyle lat - mówi.
Niełatwo było wprosić się do niego w gości, choć na dobre Połoninę Wetlińską opuścił w połowie stycznia. Odkładał i odkładał naszą wizytę. - Do wiosny poczekajmy - prosił.
Tłumaczy, że najpierw chciał się sam z nową sytuacją oswoić. Dom, który długo stał pusty, ogarnąć. Pojechać tam, gdzie dawno go nie było. Zafundował sobie podróż w Alpy. Sprawdzić, czy uda się jemu, 78-latkowi, zjechać na nartach (udało się).
Koty już się przyzwyczaiły. Gorzej z Lutkiem. Ciężko przechodzi zderzenie z nową rzeczywistością. Nie może złapać rytmu. - Tak mi jest dziwnie - przyznaje.
Siedzenie na kanapie w saloniku to nie dla niego. W schronisku trudno było złapać chwilę dla siebie. Zajęcie zawsze się znalazło, ludzie wciąż czegoś od niego potrzebowali. - A taka robota, co codziennie musiała być zrobiona, napędzała człowieka - tłumaczy się Lutek. - Tu, na dole, też mam co robić, ale nic nie muszę. Tu jest za prosto, nic się nie dzieje, nic człowieka nie goni.
Tam trzeba było o piątej rano wstać, ziemniaki obierać, żeby turysta, jak przyjdzie, miał co zjeść. Jak wody zabrakło, do strumyka gnać. Jak prądu - agregat naprawiać. Jak zimno - drzewa narąbać. Jak chleb się skończył, to trzeba było się zbierać do wsi po zakupy. - Cały czas się pilnowałem, żeby czegoś nie zaniedbać - opowiada Pińczuk.
Ciągle w ruchu, aż czasem chciałoby się chwili spokoju. Zasypiał wyczerpany, ale budził się z energią. Nie myślał o tym, co go boli, gdzie strzyka. Teraz, choć czasu dla siebie ma więcej, to wcale nie czuje się bardziej komfortowo. - Przez cały dzień mnie łamie, a w nocy spać nie mogę - narzeka.
Ta chata na połoninie, wciąż pełna gości i przestrzeń wokół, to było całe jego życie. - Ani dnia nudy tam nie zaznałem - uśmiecha się.
I pomyśleć, że życiorys zaczął się pisać dla niego całkiem inny. Ale okazało się, że do zbierania jagód ma talent większy niż do fedrowania.
Rzucam kopalnię, jadę w Bieszczady
Urodził się w 1938 roku, w Jugosławii. Tam los rzucił jego pradziadka, który uciekł z wywózki na Sybir, przedostał się na teren zaboru austriackiego. Po tym jak Autro-Węgry zajęły Bośnię i Hercegowinę, został jednym z polskich osadników na tych ziemiach. - W Kunowie urodził się mój ojciec i ja też tam przyszedłem na świat - opowiada Lutek.
Wie, że ojciec był w wojsku. Pamięta, jak przychodził do domu i wyciągał suchary z kieszeni munduru. - Po wojnie zaczęli przyjeżdżać z Polski emisariusze, werbowali do powrotu do kraju, obiecywali za darmo ziemię.
Postanowili wrócić do Polski. Czekali na transport, wtedy zmarła jego mama, przy porodzie. - W drodze do Polski o mało się nie zgubiłem - wspomina. - Pociąg się zatrzymał w polu, zauważyłem zające, wyskoczyłem i pobiegłem za nimi. Pociąg ruszył, a ja zostałem. Na szczęście zauważył mnie jakiś kolejarz, wsadził na drezynę, dowiózł na stację, oddał ojcu.
Ojciec wybrał dom na wsi w okolicy Bolesławca
- Mieszkaliśmy tam przez kilka lat z samotnym Niemcem. Dopóki nie wyjechał, gospodarzyli razem. Ja po szkole poszedłem do zawodówki górniczej. Najpierw pracowałem w kopalni miedzi, ale na powierzchni, bo miałem tylko 17 lat. Po roku zaczęła się o mnie upominać armia. Starsi bracia poradzili - przenieś się na Górny Śląsk, odpracujesz wojsko w kopalni węgla.
Znalazł robotę: najpierw w Gliwicach (tam trafił źle, bo korytarze były niskie, trzeba było pracować na kolanach), a potem w Chorzowie. Zapisał się do technikum wieczorowego (przyjęli go od razu do II klasy). Któregoś dnia natrafił na informację w popołudniowej gazecie. - Pisali, że w Bieszczadach szukają ludzi do zbioru runa leśnego. I że można przy tym dużo zarobić - wspomina.
Dostał 28 dni urlopu i pojechał. Autostopem - bo tak się wtedy podróżowało. Celem była Dołżyca, gdzie funkcjonował oddział spółdzielni Las. Do Sanoka jechało się jeszcze jako tako. - Dalej gorzej, droga fatalna, najpewniejszym środkiem transportu było auto pocztowe - opowiada.
Po kilkunastu godzinach telepania się po wertepach dotarł na miejsce. Baza, duże namioty i grono takich jak on przyjezdnych, ciekawych Bieszczadów i skonfrontowania tego, co o nich słyszeli, z rzeczywistością.
Trzeba było 5-10 kilogramów jagód na dzień uzbierać. Kto miał więcej, mógł liczyć wieczorem na porcję zupy. Jemu szło lepiej niż innym. - Dorabiałem w ten sposób jeszcze jako dzieciak, gdy mieszkaliśmy na Ziemiach Odzyskanych. Po szkole biegałem do lasu - mówi.
Na Łopienniku były wielkie jagodziska. Wychodzili małymi grupkami i szukali owoców. Spodobało mu się. Szybko awansował na dowódcę „jagodowej brygady”. Wrócił w następne wakacje i kolejne. A gdy tylko skończył szkolę, i dostał w książeczce wpis „przeniesiony do rezerwy”, postanowił: rzucam kopalnię, jadę w Bieszczady.
- Robota przy zbieraniu jagód lepiej mi pasowała niż górnicza - przyznaje Lutek. - I finansowo też bardziej się opłacała. Zarabiałem więcej niż w kopalni. Zostałem szefem grup, miałem do dyspozycji samochód. Ale musiałem pierwszy iść w las, zrobić rozeznanie, gdzie i ilu ludzi zabrać - opowiada. Z rozrzewnieniem wspomina tamte czasy. - Było towarzystwo, dziewczyny, wino produkowane w Jaśle. - Wódki się wtedy nie piło, rządził „jabol” - opowiada Lutek.
Po sezonie już nie wrócił na Śląsk. Jesienią znalazł kwaterę w Cisnej, pomagał właścicielowi w gospodarstwie. Ale szybko odezwał się jego niespokojny duch, który kazał mu szukać nowego sposobu na życie. Po żołnierzach, budowniczych bieszczadzkiej obwodnicy, została w Berehach baza wojskowa. - Tam się przeniosłem. Zagospodarowałem dwie piwnice, które służyły jako skład paliwa. W jednej mieszkałem ja, w drugiej mój koń. Bo ja już wtedy konia sobie kupiłem i trzeba było go gdzieś przechować.
Był rok 1962 albo 63. Lutek dokładnie już nie pamięta, ale pamięta, że zima była wtedy straszna. - Wyczaili mnie mundurowi. Zrobili kontrolę, ale zostawili mnie w spokoju.
Kręcił się tu i tam po okolicy. I tak odkrył Połoninę Wetlińską. Na szczycie stała chata postawiona dla ochrony przeciwlotniczej. Po regulacji granic wojsko ją opuściło. - Rezydowali tam wtedy latem harcerze z Krakowa - opowiada Lutek.
Z koniem na połoninę
W latach 60. zrobiły się modne rodzinne wczasy wędrowne. Lutek dogadał się z rzeszowskim PTTK: dali mu materace i namioty, żeby w Berehach urządził bazę turystyczną. Przyjmował wędrowców, a gdy harcerze opuścili chatkę na Połoninie Wetlińskiej, chodził zimą ją doglądać. Aż następnego roku, za namową szefa oddziału PTTK, przeniósł się tam na stałe. Wtedy też został ratownikiem GOPR.
- Wyjechałem na szczyt z moim koniem i pierwsze co zrobiłem, to miejsce dla niego - wspomina. Bo koń przez całą zimę musiał być z nim na górze. - Bez konia bym tam nie przetrwał - tłumaczy. - Wszystko, co wciągałem na połoninę, to koniem. Tony drewna, cementu...
Przebudował wejście do schroniska. - Było od południa, a wiatry na Wetlińskiej wieją przeważnie od tej strony i w całym schronisku panował ziąb - opowiada.
Trzy ściany rozebrał, chatę rozbudował, wstawił ścianki, schody. Na górze spanie, na dole świetlica. Cztery lata mu zeszło, ale zaczęły się problemy z biurokracją, z nowymi władzami w PTTK się nie mógł porozumieć. Wreszcie rzucił wszystko, zabrał konie i pojechał... do Cieszyna, do żony. Bo w międzyczasie na połoninie Lutek poznał Urszulę i ożenił się. W Cieszynie urodziła się ich córka.
I tak się zapowiadało, że w Bieszczady już nie wróci. Znalazł zajęcie: woził węgiel, potem turystów bryczką we wczasowisku nad Wisłą. Ale pieniędzy z tego wielkich nie było, a obraz połonin ciągle miał przed oczami. Więc wrócił.
- Znajomy mi wóz cygański zmajstrował. Źrebaka, bo mi się tam na Śląsku klaczka oźrebiła, wsadziłem, konie zaprzągłem i ruszyłem w trasę. Od źródeł Wisły do źródeł Sanu. Taka to była moja wyprawa. W Brzesku milicja mnie zatrzymała. Pozaglądali, posprawdzali z czym jadę, ale w końcu mnie puścili. Z przestrogą, żebym uważał na drodze - wspomina Pińczuk.
Starał się o ziemię: chciał w Bieszczadach hodować konie, ale nie dostał przydziału. Zatrudnił się przy wypale węgla. Naczelnika GORP namówił do budowy dyżurki pod Tarnicą. - Bo tam ratownicy mieli tylko namiot, a ja powiedziałem, że dam radę na początek postawić jakąś konstrukcję z płyt paździerzowych - opowiada.
Przez jesień przygotowywał elementy domku w Wetlinie, potem wszystko na „deta” zapakował. Było już po pierwszych śniegach. Dojechali na Wołosate i noc ich zastała. Utknęli przy potoku Zgniłym. Na górę wydarł wszystko koniem. „Kozę” rozpalił, śnieg na herbatę roztopił. Całą zimę pod Tarnicą spędził. Na Wielkanoc prowizoryczna chata stała, wesoło było, ogień w piecu buzował, pierwsi turyści do niego zaszli... A potem dostał nakaz wyprowadzki i rozbiórki. Bo ostatecznie zgody na budowę nie udało się załatwić.
Wyratowała go propozycja od sanockiego PTTK: poprowadzenie pierwszego kempingu w Ustrzykach Górnych. - Nazywał się międzynarodowy. Działa do dziś - podkreśla Pińczuk.
Urszulę też ściągnął w Bieszczady: przez jakiś czas (gdy on rezydował ma kempingu) to ona gospodarzyła w schronisku na Wetlińskiej. Ale ich związek się rozpadł. A Lutek marzył o powrocie do chatki na połoninie. - I wdrapałem się tam z powrotem w 1986 roku - śmieje się. - A jak się tam wejdzie, to się zejść już nie da, bo cały czas jest się potrzebnym - tłumaczy.
Bez turystów bym nie przeżył
Razem z Dorotą, nową partnerką życiową, został na Połoninie aż na 30 lat. Pracy nie brakowało. Latem ruch na szlaku jak w mieście. Zimą spokojniej, ale za to tony śniegu do przewalenia. Wodę kilometr spod lasu trzeba dowozić. - Kiedyś miałem osła. Trudny był zwierzak, miał swój charakter. Nieraz beczkę zwalał z grzbietu i uciekał - śmieje się Pińczuk.
Przez te lata napatrzył się na turystów. I mówi, że tych prawdziwych w tłumie niewiele zostało. - Kiedyś siadało się wspólnie, grało, śpiewało. Teraz jest inaczej, ludzie dzielą się na grupki - mówi. Żal mu Bieszczadów z dawnych czasów. Ale może to zmęczenie daje się we znaki - zastanawia się.
Ale mimo to wie: bez turystów byłoby mu źle. Dlatego w swoim domu szykuje dla nich cztery pokoje. Niech się kręcą, niech zawracają głowę. Dla siebie ma kuchnię, salonik i sypialnię na pięterku. Na połoninie, gdy się budził, to „witała” go Rawka albo Caryńska.
- Tu też widoki będę miał nie najgorsze - uśmiecha się, otwierając okno. - Tam jest Jasło, tam Jawornik - pokazuje.