Maciej Balcar od 18 lat jest Jezusem w musicalu. Dzisiaj premiera płyty "Znaki" [WIDEO]
Gram Jezusa dłużej niż śpiewam w Dżemie. Muszę wprawdzie podmalować brodę, bo pojawiły się siwe włosy - śmieje się Maciej Balcar. Jego najnowsza solowa płyta „Znaki” dziś ma premierę.
„Ruletkę”, czyli poprzedni, wydany dwa lata temu solowy album, zamieniłeś na „Znaki”. Nowa płyta dzisiaj, 3 lutego, ma oficjalną premierę. Każdy z krążków to kolejny etap twoich muzycznych poszukiwań?
Każdy kolejny materiał, każda płyta, są zapisem chwili. Oczywiście w danym momencie robimy ją, jak najlepiej potrafimy, a po latach okazuje się, że parę rzeczy byśmy zmienili. Tak jest też w moim przypadku. Natomiast najbardziej istotny w tym wszystkim jest rozwój. Naprawdę go odczuwam. Ponadto z każdą kolejną płytą widzę większą spójność w tym, co robię. Zajmując się czymś regularnie i wkładając w to całą energię - jesteśmy w stanie być coraz lepsi. Takie mam odczucia przy najnowszej płycie. Na pewno jest na „Znakach” pewna kontynuacja tego, co chciałem pokazywać na solowych projektach do tej pory. Pracuję dość intensywnie, w związku z czym jest to kolejny album, który pojawia się w dość krótkim czasie od poprzedniego. I mogę zapowiedzieć kolejny, który ukaże się za kolejne dwa lata. To wszystko powoduje, że jednak coraz pewniej czuję się w tym muzycznym przedsięwzięciu.
O jakich znakach śpiewasz? Jakie znaki towarzyszyły ci przy tworzeniu tego albumu?
Chodzi tutaj tak naprawdę o wszelkie znaki. Zarówno te, które są nieistotne i prowadzą nas na manowce, jak i te, które są bardzo ważne, a których czasem zdajemy się nie zauważać. Na płycie z jednej strony pojawiają się wskazówki, które miałyby przestrzegać przed niezauważeniem takich znaków, a z drugiej strony jest też utwór, w którym ewidentnie zaprzeczam traktowaniu poważnie mniej istotnych sygnałów. Zachęcam do osobistego odkrycia tej płyty. Wydaje mi się, że sami musimy nauczyć się rozpoznawać i podejmować decyzje, które z tych znaków są istotne i ważne dla nas, a które możemy zignorować.
Dla ciebie znaki są ważne?
Nie należę do zabobonnych ludzi. Nie chwytam się za guzik, gdy widzę kominiarza, czy też nie zawracam, gdy czarny kot przebiegnie mi drogę. Nie zaprzeczę, niektóre przesądy mają swój urok. Niemniej znaki, rzeczy, które dla kogoś są zwykłym zbiegiem okoliczności, dla mnie mają sens i często wyznaczają mi drogę.
Jest pewna regularność, jeśli chodzi o twoje solowe projekty, inaczej niż w przypadku Dżemu. Premierowy krążek grupy ma szansę ukazać się wcześniej niż twoja następna płyta?
Na to pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć w prosty sposób. Historia pokazuje, że zespół Dżem, któremu wypadł z harmonogramu dwutygodniowy pobyt w Stanach Zjednoczonych i zrobiła się nagle dwutygodniowa dziura, był w stanie w tym czasie przygotować, wyszlifować i nagrać materiał na „Muzę”, czyli poprzedni album. To jest nieprzewidywalna sytuacja i myślę, że zadawanie takich pytań osobie, wydawałoby się, bardzo zainteresowanej tym tematem, niestety prowadzi trochę donikąd. Z drugiej strony, proszę też pamiętać, że zespół Dżem stworzył już tyle wspaniałych płyt i ten repertuar jest tak ogromny, że my praktycznie nie jesteśmy w stanie nawet na jednym jubileuszowym cztero- czy pięciogodzinnym koncercie zagrać połowy tego dorobku. Nawet nie marzę, żeby mieć kiedykolwiek solowo tak wspaniały repertuar jak moi koledzy z Dżemu. Trzeba też pamiętać, że ja dołączyłem do nich 17 lat temu zaledwie…
Nadal czujesz głód Dżemu?
Nadal pozostaję fanem tego zespołu! Będę to podkreślał na każdym kroku. Niezależnie od tego, że zostałem zaproszony do współpracy i jestem członkiem tej grupy, to w dalszym ciągu jestem też pod ich wielkim wrażeniem i jestem fanem Dżemu. Przez te 17 lat, przy stu koncertach rocznie, to jest niesamowita szkoła muzyczna. Kiedy oglądam siebie z tych pierwszych lat koncertowania z Dżemem, widzę tak wielki postęp, jaki poczyniłem - zarówno w śpiewie, jak i samej świadomości bycia na scenie, że praktycznie żadne studia nie są w stanie tego dać. Zespół Dżem spowodował, że dojrzałem do bycia na scenie. I to jest dla mnie najistotniejszy aspekt.
Kiedy otrzymałeś propozycję zostania wokalistą zespołu Dżem, czułeś, że to będzie długofalowa przygoda, czy z tyłu głowy był pomysł, by pośpiewać z grupą parę lat, a potem na dobre zająć się karierą solową?
Nie! Nie traktowałem tego jako chwilowej sytuacji. Umówmy się, to jest Dżem! To nie są występy w gronie zaprzyjaźnionych kolegów, jakaś sesja. Była to bardzo poważna propozycja, którą ja, z równą powagą, potraktowałem. Podjęcie tej decyzji nie zajęło mi dużo czasu, chyba przez dwa tygodnie rozważałem daną mi możliwość. Zdałem sobie sprawę, że to praca raczej na całe życie niż na krótki moment. Myślę, że miałem dobre przeczucia i te 17 lat to potwierdza. To szmat czasu. W tym wszystkim nie mogę tylko odżałować braku klawiszowca Dżemu, Pawła Bergera. Myślę o tym od czasu do czasu i ciągle nie potrafię się pogodzić z tym, że w tak głupi sposób go straciliśmy.
Chorzów to dla ciebie wciąż ważne miejsce? Zwłaszcza Teatr Rozrywki, gdzie wciąż grasz tytułową rolę w musicalu „Jesus Christ Superstar”?
Ta przygoda trwa już od 18 lat. Czyli gram Jezusa rok dłużej, niż śpiewam w zespole Dżem. Muszę wprawdzie już trochę podmalowywać brodę, bo pojawiło się na niej kilka siwych włosów. Przecież Jezus w żadnej ikonografii nie występował jako siwy facet. Ale radość cały czas jest taka sama, jak była na początku, przy tworzeniu tego spektaklu. Według mnie „Jesus Christ Superstar” to najlepszy musical, jaki kiedykolwiek powstał. Przede wszystkim słychać, że robiło go dwóch totalnie zapalonych gości, Andrew Lloyd Webber i Tim Rice, którzy wtedy byli młodziutcy, pełni pasji i zaangażowania. Słychać to dokładnie w każdym dźwięku. Niezwykle istotny jest również temat samego musicalu. To jest petarda! Zawsze marzyło mi się, żeby nie tracić kontaktu z teatrem i „Jesus Christ Superstar” jest dla mnie taką odskocznią od koncertów, czy solowych, czy Dżemowych. To jest inne obcowanie ze sceną, inna estetyka kontaktu z widzem. To naprawdę jest fantastyczne, że cały czas możemy grać ten spektakl. W Chorzowie bywam przynajmniej kilka dni w miesiącu, nawet jeśli nie ma przedstawienia, bo zdarzają się takie miesiące. Szczególnie lipiec i sierpień, kiedy teatr nie pracuje. Wtedy dojeżdżam na trasy Dżemowe albo na próby zespołowe.