„Madama Butterfly” w Operze Bałtyckiej. Przeżyciem jest muzyka [RECENZJA]
„Madama Butterfly” Giacomo Pucciniego w wersji semi-stage w Operze Bałtyckiej.
Choć w ramach sezonu włoskiego w Operze Bałtyckiej na razie odbyła się tylko jedna pełna premiera operowa, a pierwsza premiera baletowa planowana jest na koniec lutego, melomani mogli wybierać także spośród wielu innych wydarzeń, jak koncertowy program Chóru Opery Bałtyckiej czy realizacja Requiem Verdiego. Najnowszą propozycją Opery Bałtyckiej jest „Madama Butterfly” Giacomo Pucciniego w wersji semi-stage („półscenicznej”).
Słuchacze, którzy tłumnie wypełnili widownię Opery podczas piątkowego spektaklu zobaczyli na scenie bardzo prostą, minimalną wręcz scenografię której głównym elementem były nawiązujące do japońskiej architektury ruchome ściany. Choć zdarza się, że w operach semi-stage scenografia jest jedynym elementem teatralnym, w „Madamie Butterfly” nie zabrakło także inspirowanych japońską kulturą kostiumów, a nawet elementów „teatru cieni” w wykonaniu ukrytych za ekranami tancerzy baletu.
Najważniejszym elementem wersji semi-stage pozostaje jednak sama muzyka. Orkiestra Opery Bałtyckiej, która tym razem wystąpiła poprowadzona przez Piotra Deptucha zaprezentowała się zaskakująco dobrze. Już od pierwszych dźwięków uwertury pokazała satysfakcjonujące, wyrównane brzmienie, a wpadki intonacyjne czy nieścisłości rytmiczne nie zdarzały się zbyt często. Wciąż jeszcze orkiestra opery lepiej sprawdza się w tych momentach, gdy partneruje śpiewakom, natomiast pozostawiona sama sobie w instrumentalnych intermezzach nie brzmi aż tak dobrze.
Satysfakcjonująco zaprezentowali się także wokaliści. Bardzo dobrze wypadł ulubieniec gdańskiej publiczności Paweł Skałuba (Pinkerton), wielką przyjemnością było także słuchanie Elizy Kruszczyńskiej jako tytułowej Butterfly – jej przepiękna barwa głosu, znakomita technika i zrozumienie wykonywanej partii rekompensowały drobne problemy intonacyjne, które przydarzyły jej się kilkakrotnie. Świetnie zaśpiewał także Bartłomiej Misiuda (Sharpless) czy Witalij Wydra (Goro).
Szkoda, że Chór Opery Bałtyckiej nie dorównał solistom. Przy ograniczonym do minimum ruchu scenicznym cała uwaga słuchacza skupiała się na brzmieniu chóru, a to niestety dalekie było od pożądanego. Problemy z intonacją, niespójna i chropowata barwa zepsuły zwłaszcza słynny chór bez słów z drugiego aktu opery. Wielka szkoda, bo przecież do tej pory operowy chór prezentował się dobrze.
Kompozycje Pucciniego są tak przesycone emocjami, że nawet słuchanie samej muzyki potrafi być dla wielu słuchaczy przeżyciem. Wersja semi-stage dokłada do muzyki część efektów teatralnych, dodając jej – przynajmniej w teorii – dramaturgii. W produkcji Opery Bałtyckiej tej dramatyzmu i emocji momentami brakowało – minimalny ruch sceniczny sprawił, że tempo akcji bardzo się spowolniło, a tragizm ostatniej sceny w moim odczuciu zupełnie się rozmył. Zastosowanie półśrodków nie w każdym momencie wyszło „Madamie” na dobre, a niektóre fragmenty opery oddziaływałyby zapewne silniej wykonane koncertowo, a nie w wersji semi-stage. Produkcja okazała się jednak ciekawą propozycją.