Mafia made in Poland, czyli sojusz przestępców, służb i Partii
U schyłku PRL nielegalne interesy łączyły w mafijne struktury złodziei i oszustów z esbekami, milicjantami i partyjniakami. Mafijny układ działał na styku władzy i świata przestępczego
Pułkownik Jan Stępień był weteranem Milicji Obywatelskiej. Od 1963 r. pracował jako funkcjonariusz Biura Kryminalnego Komendy Głównej MO. W 1985 r. pełnił już funkcję kierownika wydziału. Przełożeni zdawali się z niego zadowoleni aż do momentu wypłynięcia „śmierdzącej” sprawy podrabianych banknotów.
Od pewnego czasu w obiegu pojawiały się w dużej ilości fałszywe dolary, tylko pięćdziesiątki i setki. Niezidentyfikowana grupa, które je wypuszczała na rynek, posiadała świetny sprzęt poligraficzny i miała znaczne moce produkcyjne. Specjaliści szacowali, że mogła wydrukować nawet 30 tys. trefnych środków płatniczych. Sprawa wyglądała poważnie, więc znalezienie fałszerzy stało się jednym z priorytetowych zadań MO. Jej rozwikłaniem zajmowała się komórka kierowana przez płk. Stępnia, która była odpowiedzialna za zwalczanie tego rodzaju przestępstw. Niestety funkcjonariusze w tym wypadku zawiedli na całej linii. Nie udało im się ustalić miejsca, gdzie drukowano banknoty. A w dodatku przez fatalnie zaplanowaną i przeprowadzoną kombinację operacyjną do obiegu dostało się kolejnych kilka tysięcy fałszywek.
Poczynania oficera MO i jego ekipy były tak nieudolne, że zwróciły uwagę organów kontrolnych MSW - Głównego Inspektoratu Ministra Spraw Wewnętrznych (GIM) i Zarządu Ochrony Funkcjonariuszy (ZOF). Uruchomiono śledztwo, pod kryptonimem „Wesoły” mające wyjaśnić naturę działań płk. Stępnia. Dane zgromadzone w jego toku z naddatkiem potwierdziły zasadność podejrzeń.
Okazało się, że oficer MO zaangażowany był w wiele ciemnych interesów, do realizacji których wykorzystywał własną sieć agentów i pozycję służbową. Ochraniał cinkciarzy, uczestniczył w przemycie i handlu dziełami sztuki (w tym fałszywymi i kradzionymi), robił przekręty przy zakupach sprzętu elektronicznego dla resortu. Gdy służby wpadały na trop powiązanych z nim ludzi z półświatka, wówczas, najczęściej skutecznie, wpływał na umarzanie tych śledztw. Jego bezczelność w patologicznych praktykach zdawała się nie mieć granic. Dobitnie świadczy o tym fakt ustalony przez funkcjonariuszy ZOF, że płk Stępień zdołał nawet załatwić sobie uniewinnienie, gdy spowodował wypadek drogowy ze skutkiem śmiertelnym. Miało go to kosztować 2 mln zł (czyli stukrotność średniej miesięcznej pensji w 1985 r.).
Jednakże te ustalenia okazały się dla kierownictwa resortu zbyt błahe, by wyrzucić płk. Stępnia z MO. Zdegradowano go jedynie do stopnia kapitana, ale pozwolono mu nadal pracować w strukturach Komendy Głównej.
Mimo ewidentnej porażki funkcjonariusze ZOF nie spuszczali z oka podejrzanego oficera aż do końca lat osiemdziesiątych. Kontynuował on swój proceder, zupełnie nie przejmując się ewentualnymi konsekwencjami. Nie musiał. W 1987 r., sprzecznie z wewnętrznymi procedurami, zatarto mu nawet karę dyscyplinarną. Nie uszło to uwadze organów kontroli wewnętrznej resortu. W notatce sporządzonej przez funkcjonariuszy w lutym 1988 r., przytaczanej przez dr. Daniela Wicentego z IPN, czytamy:
„[…] W pionie [dowodzonym przez Stępnia - red.] doszło do przestępczych powiązań funkcjonariuszy MO z aferzystami dewizowymi, którzy będąc ochraniani jako tajni współpracownicy, faktycznie stali się szefami gangów kontrolujących nielegalny handel, przemyt oraz obrót dziełami sztuki, w tym skradzionymi dobrami kultury narodowej. Wymierzenie kar Stępniowi oraz innym funkcjonariuszom nie przerwało szkodliwych praktyk w pionie do walki z przestępczością gospodarczą. […] Zarówno ZOF, jak i GIM ujawnia stale nowe fakty, w świetle których decyzję o pozostawieniu go w organach należy uznać jako błędną, a aktualny wniosek o zatarcie kary za nieuzasadniony”.
Mimo potwierdzenia się tych zarzutów Stępień pozostał bezkarny. Widocznie miał na szczytach władzy MSW patronów, którzy również czerpali korzyści z jego działalności. W takich warunkach powstawały zręby polskich struktur mafijnych, które znacznie rozwinęły swą działalność w pierwszej dekadzie po upadku komunizmu.
Właśnie przestępczość zorganizowana i gospodarcza w PRL lat 70. i 80. jest tematem najnowszej publikacji gdańskiego IPN pt. „Brudne wspólnoty” pod redakcją dr. Karola Nawrockiego i dr. Daniela Wicentego. Wśród wielu artykułów, opisujących np. funkcjonowanie spółek nomenklaturowych czy półświatka na pograniczu polsko-niemieckim, najbardziej interesujące wydają się te przybliżające nielegalną działalnością prowadzoną przez pracowników służb specjalnych i milicji w symbiozie z pospolitymi przestępcami czy dwuznacznymi postaciami. Oto przykłady takich patologicznych układów.
Tajemnicze koneksje
W artykule Daniela Wicentego o „brudnych wspólnotach” wśród milicjantów i esbeków, znajdującym się w opisywanym tomie, możemy znaleźć także opis sprawy o kryptonimie „Kandydat”. W tym przypadku także funkcjonariusze ZOF wytropili w strukturach MSW kolejną podejrzaną sieć powiązań towarzysko-biznesowych, wobec której okazali się kompletnie bezsilni. Ale wszystko po kolei.
W centrum wszczętego w marcu 1985 r. dochodzenia znajdował się niejaki Norbert Peters, przedsiębiorca z RFN i współwłaściciel dwóch firm polonijnych. Była to postać dość tajemnicza. Biznesmen ów urodził się w Polsce, ale pod koniec lat sześćdziesiątych, w niejasnych okolicznościach, wyjechał do Niemiec zachodnich. Tam zmienił nazwisko i obywatelstwo. Od 1977 r. regularnie pojawiał się w PRL jako handlowiec. Wówczas rezydował w warszawskim hotelu Victoria. Za każdym razem obserwowali go funkcjonariusze esbeckiego kontrwywiadu. Podejrzewano, że Peters może mieć związek z zachodnioniemieckimi służbami.
Podczas każdego pobytu w Victorii biznesmen był często odwiedzany przez stołecznych oficerów MO. W tym, jak podkreśla wielokrotnie dr Wicenty, przez samego mjr. Jerzego Dziewulskiego, wówczas zastępcę komendanta Komisariatu MO Okęcie, który regularnie bywał na hotelowym basenie. Ponadto Peters miał wielu wpływowych znajomych w partyjnych elitach, administracji, Służbie Bezpieczeństwa, wojsku oraz w kilku branżach gospodarki (m.in. górnictwie i energetyce). Hojnie obsypywał ich różnymi cennymi prezentami, np. zegarkami i magnetowidami. Stać go było także na większe gesty, m.in. zafundował gokarty młodzieżowej reprezentacji Polski. Ogólnie rzecz biorąc, sprawiał wrażenie osoby, dla której wydatek rzędu 20-30 tys. marek zachodnioniemieckich nie stanowi najmniejszego problemu.
Całą rozległą sieć powiązań Petersa w środowiskach bezpieczniacko-biznesowych można było jak w soczewce zaobserwować na balu, który w lutym 1985 r. zorganizował w warszawskim hotelu Forum (oficjalnie imprezie patronował Automobilklub Warszawski). Pojawili się tam również funkcjonariusze ZOF, którzy sporządzili obszerny raport z wydarzenia, opatrzony sporą liczbą zdjęć.
Bal zorganizowany był „na bogato” - z całym rozmachem, jaki był możliwy w Warszawie lat 80. Wodzirejem imprezy był sam Bohdan Łazuka. Przy suto zastawionych stołach można było zobaczyć znanych aktorów, dziennikarki telewizyjne, członków KC PZPR, a także dyrektorów państwowych firm zajmujących się handlem zagranicznym. Loterię fantową - na której można było wygrać Fiata 126p, kolorowy telewizor i kurtki skórzane - prowadziła Krystyna Loska. Dziwnym trafem szczęściarzem, który zgarnął wszystkie nagrody, był jeden ze współorganizatorów imprezy, biznesmen Jerzy Myszkowski.
Uwagę agentów ZOF zwracała przede wszystkim obecność licznych polonijnych biznesmenów oraz wysokich rangą pracowników MSW, np. szefa SB w Stołecznym Urzędzie Spraw Wewnętrznych (SUSW) płk. Grzegorza Baranowskiego, zastępcy naczelnika Wydziału Paszportów SUSW mjr. Zbigniewa Jeża, funkcjonariusza Biura Kryminalnego KG MO ppłk. Jana Płócienniczaka oraz mjr. Dziewulskiego. Jednak funkcjonariusze ZOF szczególnie bacznie przyglądali się krążącemu pomiędzy stolikami kpt. Ryszardowi Wozowiczowi, inspektorowi Departamentu IV MSW (odpowiedzialnego za walkę z Kościołem). To na nim zogniskowało się w pierwszym etapie dochodzenie kontrolerów resortu. Poddano go pełnej inwigilacji.
Okazało się, że Wozowicz pozostawał w bardzo bliskich relacjach z Petersem. Panowie często się spotykali, wspólnie imprezowali i wymieniali się przysługami. Oficer żył na dużo wyższej stopie, niż umożliwiały mu to jego resortowe zarobki. Jeździł zachodnimi samochodami, jak volkswagen jetta czy audi 100. Zresztą samochody te sprowadzał do Polski niejaki Andrzej Stawiński - funkcjonariusz ORMO, dyrektor w jednej z firm polonijnych Petersa, działacz Automobilklubu Warszawskiego. On także dysponował świetnymi kontaktami w MSW - wielokrotnie bywał w gmachu na Rakowieckiej i nie musiał wówczas pobierać przepustki.
Wróćmy jednak do Wozowicza. Funkcjonariusz w 1985 r. został zwolniony z SB, ponieważ przyznano mu III grupę inwalidzką (prawdopodobnie pomogli mu w tym znajomi resortowi lekarze). Wtedy zaczął pracować w polonijnej firmie Petersa. Co więcej, spotykał się z funkcjonariuszami Departamentu II MSW zajmującego się kontrwywiadem i... lobbował za zaangażowaniem swojego szefa do gier operacyjnych przeciw obcym wywiadom.
Wraz z upływem czasu w sprawie o kryptonimie „Kandydat” pojawiały się kolejne wątki, odkrywano coraz to nowe wpływowe znajomości Petersa, np. z byłym wiceszefem MSW gen. Konradem Straszewskim. Funkcjonariusze ZOF wnioskowali o rozpracowywanie kolejnych oficerów resortu, w tym m.in. mjr. Dziewulskiego. Ponadto w marcu 1987 r. planowali przeprowadzenie rozmów dyscyplinujących ze wszystkimi oficerami utrzymującymi kontakt z Petersem. Zamierzali skłonić ich do zerwania stosunków z podejrzanym biznesmenem. Jednak - co zaskakujące - sprzeciwił się temu stanowczo Departament II. Ostatecznie śledztwu ukręcono łeb. Zmuszono ZOF do zaniechania dalszej inwigilacji znajomych Petersa. Wcześniej wiele operacji kontrolerów w tej sprawie było sabotowanych przez „nieznanych sprawców” z resortu. Nie trzeba zatem dodawać, że żaden z pracowników MSW nie poniósł w tej sprawie sankcji dyscyplinarnych.
Jak podkreśla dr Wicenty, w sprawie pozostało wiele znaków zapytania. Nie wyjaśniono, jak SB i MO chroniły Petersa. Nie sprawdzono, w jakich okolicznościach jeden z resortowych przyjaciół biznesmena mjr Ryszard Rosiński odwiedził budynek policji w Monachium (wyjazd ten zorganizował mu Peters)|. Nie potwierdzono współpracy przedsiębiorcy ze służbami RFN. No i przede wszystkim nie postawiono podejrzanemu żadnych zarzutów prokuratorskich w związku z działalnością jego firm. A były ku temu podstawy, ponieważ większość z jego przedsiębiorstw funkcjonowała tylko „na papierze” - nie generowały zysków, za to przynosiły ogromne straty. Poza tym nie doprecyzowano wątku śledztwa dotyczącego korumpowania przez Petersa funkcjonariuszy MSW i administracji państwowej.
Komu tak naprawdę służył szemrany biznesmen? Jak wysoko sięgały jego powiązania w MSW? Odpowiedzi na te pytania możemy już raczej nie poznać.
Polskie autobandy
W latach 80., jak podaje historyk Hubert Wilk, na polskich drogach pojawiły się 2 mln 650 tys. samochodów. Z tego aż 337 tys. zakupiono poza oficjalną dystrybucją. Pokaźną część z nich stanowiły auta kradzione przez polskie gangi, tzw. autobandy, na Zachodzie i szmuglowane potem do kraju. Właśnie opisowi tego procederu poświęcił swój artykuł w tomie „Brudne wspólnoty” dr Karol Nawrocki.
Naukowiec stwierdza jednoznacznie, że wbrew obiegowej opinii jedynym królem tej przestępczej branży nie był wówczas trójmiejski gangster Nikodem Skotarczyk, czyli słynny „Nikoś”. Zaspokajaniem dużego popytu na auta trudniło się w ostatniej dekadzie PRL wiele grup przestępczych. W oparciu o materiały zgromadzone przez stołeczną MO z sierpnia 1988 r. Nawrocki zarysował sposób ich działania, np. tzw. grupy Jana Labuta, na terenie Austrii.
Wynika z nich, że kradzieży aut dokonywali Polacy przebywający na terenie Austrii nielegalnie lub pozostający na paszportach konsularnych. Posługiwali się głównie metodą „na wlewak”. Na czym ona polegała? Wiele modeli samochodów miało jeden uniwersalny klucz do wlewu paliwa, drzwi i stacyjki. Złodzieje najpierw wyłamywali wlew paliwa, zastępując go atrapą. Potem do oryginalnego wlewu dorabiali klucz. Na końcu, w najbardziej sprzyjających okolicznościach, kradli auto.
Autobandy, jak ujął to Nawrocki, „trudniły się kompleksową obsługą procederu samochodowego”. Poza samą kradzieżą podrabiały także dokumenty samochodów i tablice rejestracyjne, organizowały ich przerzut do Polski, a także załatwiały ich legalizację. Przez granicę auta przewozili wyspecjalizowani kurierzy (tzw. wozacy) oraz osoby spoza gangu, np. turyści, którzy chcieli sobie dorobić, wracając do kraju. W PRL towar odbierali stali współpracownicy autoband, najczęściej także powiązani ze środowiskiem przestępczym, np. włamywacze, handlarze złotem i srebrem, cinkciarze. Oficjalnie, jak informował raport MO, większość z nich prowadziła stoiska handlowe (np. na bazarze Różyckiego) lub była zarejestrowana jako taksówkarze.
Wartość jednego sprowadzonego auta na czarnym rynku wahała się wówczas pomiędzy 2,5 do 3 tys. dol. Warto zaznaczyć, że ich cena rynkowa była od dwóch do pięciu razy wyższa. Funkcjonariusze szacowali, że tylko po ulicach Warszawy poruszało się co najmniej tysiąc takich trefnych samochodów.
Nic w tym dziwnego, że kupowanie kradzionych aut nie było zjawiskiem marginalnym. Ich legalizacja nie przedstawiała większej trudności. Celników na granicy interesowały tylko pojemność silnika i opłacenie cła. Urzędników wydziałów komunikacji, którzy rejestrowali pojazdy, tylko dowód opłaty celnej. Dlatego też, jak podaje Nawrocki, w austriackiej prasie pojawiały się często tytuły typu: „Polska jest krajem azylu dla paserów”.
Na końcu artykułu historyk zwraca uwagę, że pomimo skali tego przestępczego procederu zarówno milicja, bezpieka, prokuratura, jak i Służba Celna nie przywiązywały większej wagi do jego powstrzymania. Jeśli już komuś stawiano zarzuty, to tylko „płotkom” -
wozakom i słupom, na których rejestrowano samochody. Hersztowie autoband raczej nie byli niepokojeni przez stróżów prawa. Czy zatem w tej branży przestępcy działali w symbiozie z funkcjonariuszami państwa? Są ku temu pewne przesłanki, ale - jak pisze historyk z gdańskiego IPN - sprawa wymaga dalszych badań.
Co dalej?
Obok wyżej przytoczonych artykułów w książce „Brudne wspólnoty” można znaleźć inne interesujące teksty. Z pewnością należą do nich napisana ze swadą opowieść Pawła Sowińskiego o merkantylnych zachowaniach podróżnych w PRL i raport Tomasza Pączka o relacjach trójmiejskich funkcjonariuszy MO z półświatkiem.
Wiele tematów poruszonych w „Brudnych wspólnotach”, a w szczególności te zajawione przez Wicentego i Nawrockiego, wręcz prosi się rozszerzenie i osobne monograficzne publikacje. Nasza wiedza o ciemnej stronie historii Polski okresu transformacji ustrojowej wciąż jest niewielka i wciąż opiera się głównie na teoriach i domysłach. Warto by było, niemal trzydzieści lat po tych wydarzeniach, stopniowo zacząć zapełniać tę lukę.