Magda Nowaczewska, MasterChef z Woli Filipowskiej: Dzisiaj jestem świadomą, pewną siebie kucharą
Pani inżynier biomedyczny spod Krakowa wygrała widowiskowe, kulinarne show w TVN, pokonując setki konkurentów. Zdobyła tytuł Mistrza Kuchni, nagrodę pieniężną w wysokości 100 tysięcy złotych i kontrakt na wydanie autorskiej książki kucharskiej.
Kiedy zaczynasz gotować, najpierw sięgasz po książkę kulinarną czy zaglądasz do lodówki?
Koniecznie do lodówki. Nie znoszę, kiedy coś się marnuje, dlatego na początku sprawdzam, jakie mam produkty, a dopiero potem myślę, co z nich przygotuję. Nie potrzebuję specjalnej okazji ani wyszukanych przepisów, żeby zabrać się za gotowanie. Wystarczy chwila wolnego czasu i kilka produktów. Myślę: Magda, nie marnuj czasu, idź do kuchni! Ale z gazet kulinarnych, starych przepisów i książek kucharskich nie rezygnuję. Jestem nawet ich fanką. Tylko czytam je jak powieści - dla przyjemności.
Dużo ćwiczyłaś w domu, zanim zdecydowałaś się na udział w programie MasterChef’?
Amatorsko gotowałam od dawna. Dla znajomych, rodziny, tak po prostu. Dwa lata temu do tych przepisów, które znałam od mamy i babci, i podstaw przyrządzania mięs, które wyczytałam w książkach, zaczęłam dodawać coś swojego. I ta zabawa spodobała mi się. Próbowałam nowych zestawień smaków, wymyślałam własne potrawy. Ale idąc do programu, miałam świadomość, że umiem jeszcze niewiele.
Ale udało się. Z kilku tysięcy chętnych z całej Polski jury wybrało Cię do finałowej czternastki.
Moją podstawą w kuchni jest tworzenie niebanalnych połączeń. Myślę, że to mnie uratowało. Jeśli coś jest miękkie, to warto do tego dodać coś chrupiącego, jeśli jest słodkie, to kontrast znajduję w kwaśnym lub ostrym. Nie lubię rzeczy mdłych. Kocham kwiaty. Mogłabym wpaść na łąkę, i z tej trawy, co tam rośnie, wymyślić potrawę. Na castingu zaprezentowałam klasycznego dorsza, ale do tego dodałam marynowanego fenkuła (co prawda nigdy wcześniej go nie przygotowywałam, ale wiedziałam, co to jest marynowanie). Podałam też chrust z chleba, bo kiedyś został mi kawałek żytniego chleba i żeby go nie wyrzucić, przygotowałam chrust. Pokazałam wszystko to, czego nauczyłam się przez ostatnie dwa lata, ale i tak ciężko było mi uwierzyć, że dostałam fartuch.
Finałowego homara też przyrządzałaś po raz pierwszy. Nie trzeba znać przepisów, żeby podać wyśmienite danie?
Od jurora Michela Morana dostałam jedną, bardzo ważną radę: jeśli masz produkt, z którym nie wiesz, jak pracować - a takich w programie była cała masa - to ryzykuj, próbuj. Wrzuć na patelnię i do garnka. Jedno gotuj dłużej, drugie smaż krócej. I sprawdzaj, co jest smaczniejsze. O homarze wiedziałam niewiele, bo z książek kulinarnych pamiętałam tylko podstawy. Dawno temu miałam też okazję homara spróbować. Więc smakowałam, próbowałam, a ostatecznie zdałam się na własną intuicję. Program nauczył nas ryzykować - albo dajesz z siebie wszystko i w każde danie angażujesz się całkowicie, albo w ogóle. W pierwszym odcinku robiłam raki, nie wiedząc nawet, że to są raki, a wyszły bardzo smacznie.
W pierwszym odcinku programu robiłam raki, nie wiedząc nawet, że to są raki, a wyszły bardzo smacznie!
Nie obawiałaś się wpadki, kompromitacji?
Ani trochę. Liczyły się składniki, nóż i zegar. Każda kolejna konkurencja nie była walką o zostanie w programie, ale o to, żeby podać coś smacznego, nie zawieść siebie i jurorów. I kolejną lekcją, bo najważniejsze w tym wszystkim było to, żeby w każdym odcinku nauczyć się jak najwięcej.
W szóstym odcinku dania innych były lepsze? Odpadłaś.
Tak. Musiałam pożegnać się z programem. Ale nie płakałam. Miałam to szczęście, że program pokazał mi zarówno, jak w kuchni wygrywać i jak przegrywać. A marzenie o wygranej było dla mnie tak odległe, że nie myślałam o nim poważnie. Kiedy odpadałam, byłam spokojna, bo zdążyłam przyrządzić tyle ciekawych rzeczy, i że mam z czym wracać do domu. Popatrzyłam na współzawodników i pomyślałam: ludzie, gotujcie dalej, trzymam za was kciuki. A ja wracam do mojej kuchni.
Ostatecznie wróciłaś do programu, i to z Michałem, z którym potem rywalizowaliście w finale.
Z Michałem zaprzyjaźniliśmy się już w pierwszym odcinku. Do finału więc trafiły osoby, które nawzajem sobie kibicowały.
Najbardziej stresująca chwila programu?
Werdykt jurorów. Najgorzej czułam się, jeśli niosłam talerz, z którego nie byłam zadowolona. Zależało mi, żeby podać danie, które będzie smakować jurorom i które dobrze ocenią. Dopiero kiedy słyszałam, że jest prawidłowo przyrządzone i apetyczne, mogłam odetchnąć z ulgą. Ale i z tą pewnością siebie było w programie coraz lepiej.
Pomogli jurorzy?
Zdecydowanie. Każdy z nich czego innego mnie nauczył. Kiedyś podałam danie i Magda Gessler mówi: co zrobiłaś? Opowiedziałam o daniu, składnikach, sposobie przygotowania, a pani Magda: Bądź pewna siebie, sprzedaj ten talerz. Tego nie potrafiłam przed programem. Gotując w finale, byłam już świadomą, pewną siebie kucharą.
W ostatnim odcinku jurorzy dali wam bardzo mało czasu.
Zdecydowanie za mało. Ale kiedy udało się wszystko przygotować i usłyszałam, że to dania są na miarę finału, byłam spokojna jak nigdy. Nie musiałam słuchać werdyktu, nic więcej nie było potrzebne do szczęścia.
Wygrałaś. I?
Szok. Nie mogłam w to uwierzyć. Tego ujęcia nie było w telewizji, ale kiedy jurorzy wydali werdykt, zemdlałam.
Teraz możesz zostać samodzielnym szefem kuchni?
Moim marzeniem jest bycie szefem kuchni, ale jeszcze nie teraz. Odbierając statuetkę MasterChefa i czek, obiecałam sobie, że wygraną oraz prestiż programu przeznaczę na to, żeby zdobywać nowe umiejętności i wiedzę. Program nie był dla mnie całą drogą do kariery, tylko jednym z wielu kroków. Oprócz wiedzy dał mi mnóstwo energii i przekonanie: Magda, masz talent, szlifuj go, a będziesz kiedyś wspaniałym szefem kuchni.
Więc co planujesz?
Celebrytką nie będę, wracam do garów. Chciałabym teraz zostać pomocą szefa kuchni, który w zamian udzieli cennych rad i nauczy czegoś nowego. W lutym wracam do Kolumbii, żeby móc lepiej poznać tajniki kuchni, której próbowaliśmy w trakcie programu. Przyjemność sprawia mi mnóstwo zapachów, ruch i dużo unoszącej się pary. Chcę pracować 12 godzin przy obieraniu i filetowaniu ryby. To jest moje marzenie.
W Twojej książce kulinarnej też znajdziemy smaki z różnych zakątków świata?
Zamieściłam tam przepisy, które są mi najbliższe. To przede wszystkim potrawy kuchni polskiej z rozmaitymi dodatkami. Chciałam, żeby znalazły się tam receptury, które będą inspirować do gotowania i pobudzać kreatywność czytelników. Kiedyś sama szukałam takiej książki, a teraz mogę się nią dzielić z innymi.
W święta też będziesz eksperymentować?
Siostry mi raczej nie pozwolą - co roku siadamy razem, żeby lepić uszka i pierogi. Będą tradycyjne dania, którymi nasza kuchnia pachnie święta: barszcz czerwony, karp. Ktoś przyrządzi gołąbki, ja zajmę się kutią. I będzie jak zawsze. W święta eksperymenty w kuchni nie wchodzą w grę.