Magdalena Milert: W świecie z betonu nie przetrwamy
W socrealizmie ideą było hasło, że panujemy nad wszystkim, zarządzamy odgórnie. Przyroda nie ma żadnych praw. Dziś wiemy, że istniejemy w ekosystemie, jesteśmy jego częścią i nie da rady funkcjonować w ten sposób, żeby wszystko zabetonować, bo po prostu w takim świecie nie przetrwamy – mówi Magdalena Milert, architektka i urbanistka.
Warszawa, Kraków, Wrocław – to miasta, które, Pani zdaniem, są przyjazne mieszkańcom?
To zależy, gdzie i jakim mieszkańcom. Jesteśmy różni i mamy różne potrzeby. Istnieje jednak zależność, że im większe miasto, tym trudniej jest zapewnić wysoką jakość życia jego mieszkańcom. Jest granica, do której o tę jakość życia możemy walczyć i jeśli chodzi o Warszawę, to tu właśnie, powoli do tej granicy się zbliżamy. Ale nade wszystko w grę wchodzi dzielnicowość – w skali dzielnicy można dobrze zarządzać przestrzenią, żeby tę wysoką jakość życia zachowywać.
W Warszawie – o czym wypowiadają się eksperci – problemem jest wyspa ciepła i tak zwana betonoza. Jakie Pani widzi największe wady i problemy, jeśli chodzi o zarządzanie miejską przestrzenią?
Wyspa ciepła występuje właściwie w każdym mieście, nawet w mniejszych miejscowościach, ale w większych skala również jest większa. Jeżeli chodzi o największe wady życia w mieście, to różne badania jednoznacznie wskazują, że głównym problemem jest hałas, pochodzący od arterii komunikacyjnych. Warszawa jest tu dobrym przykładem, bo posiada trasy szybkiego ruchu, które są barierami przestrzennymi, generują hałas, są betonowe, nieprzyjemne. W kontrze mamy jednostki sąsiedzkie, czyli dzielnice, w których wszędzie można dojść pieszo, które są zielone, wypełnione usługami i zaprojektowane w taki sposób, żeby można się było po nich raczej przejść niż przejechać. Kluczowe tu jest to, że jest zieleń i można pójść na spacer. Zieleń redukuje hałas, a równocześnie stres, z którym mamy do czynienia w dużych miastach, które są też ośrodkami pracy i kojarzą się z szybkim tempem życia, z paradygmatem sukcesu. A temu, jak wiemy, często towarzyszy stres.
Nie od dziś wiadomo, że zieleń uspokaja, badania naukowe mówią wręcz o tym, że drzewa nas leczą. Tymczasem w Polsce, na ogromną skalę, bo dzieje się to niemal wszędzie, trwa wycinka drzew. Czego nie rozumieją decydenci, którzy decydują o wycinkach drzew w miastach?
To nasz krajowy problem od wielu lat. Wydawać by się mogło, że wszyscy wiedzą, że ta zieleń jest nam potrzebna, że nas leczy, ale wiedzą o tym wszyscy żyjący w naszej bańce. Poza tą naszą bańką, która tak myśli, jest dużo osób, które mówią o takich niedogodnościach, jak spadające z drzew liście, bo trzeba je grabić. Ostatnio widziałam zdjęcie kempingu, na którym wszystkie gałęzie drzew zostały obcięte, zostały tylko pnie i kikuty konarów, bo przeszkadzały spadające liście. Często pojawia się argument o spadających gałęziach, które mogą uszkodzić albo auto, albo przechodnia. Albo, że drzewo rośnie zbyt blisko bloku, przez co w pomieszczeniu jest ciemno. Dodatkowo, w szerszym kontekście, możemy tu przywołać całą tę betonozę, czyli rynki i ryneczki miast i miasteczek, które zostały ogołocone z drzew i wybetonowane. Często dotyczy to też miejskich ulic. Niestety, to pozostałość z zaniedbań PRL-u, kiedy przestrzenie zazielenione, na rynkach, nie były w dobrym stanie, gdzie dochodziło do libacji alkoholowych albo nie do końca było tam bezpiecznie. Drugą sprawą jest to, że od mniej więcej 2000 roku weszło myślenie, że prestiżowe są płaskie, betonowe przestrzenie, w modernistycznej wizji rozlanego po horyzont betonu. No i na samym końcu mamy też kwestię przetargów i ich wskaźników – jak trwałość materiałów, koszty utrzymania. No i tu beton czy kamień po prostu wygrywa.
Mnie to przypomina rosyjską, prymitywną estetykę, a raczej tej estetyki absolutny brak.
Niestety, w planowaniu przestrzennym i w tworzeniu przestrzeni miast jest tak, że trendy zmieniają się powoli. Jeśli mamy decydentów w wieku po pięćdziesiątce, to oni są w takim myśleniu wychowani; nie będą przecież słuchać młodych aktywistów, bo na czym oni się mogą znać.
Znam miasteczko na Mazowszu, gdzie na rynku wycięto wszystkie drzewa, bo obsiadywały je ptaki, które brudziły rynek odchodami. Teraz przynajmniej nie ma odchodów, ale nie ma też ptaków, drzew i ludzi, bo latem nie da się tam wytrzymać.
Argument podobny do tego, że z drzewa spadają liście i brudzą nawierzchnię. Tu wchodzi myślenie o konieczności kontrolowania przyrody. Widać to również w naszych ogródkach – trawnik musi być równy, a z zewnątrz ma być szpaler tui. Nie pozwalamy przyrodzie jakkolwiek ingerować. To jest właśnie takie corbusierowskie, modernistyczne myślenie, które przewijało się w także socrealizmie, a ideą było hasło, że panujemy nad wszystkim, zarządzamy odgórnie. Przyroda nie ma żadnych praw. Dziś wiemy, że istniejemy w ekosystemie, jesteśmy jego częścią i nie da rady funkcjonować w ten sposób, żeby wszystko zabetonować, bo po prostu w takim świecie nie przetrwamy.
Włodarze miast tłumaczą, że wycina się drzewa, bo są niebezpieczne, oraz z innych powodów, o których pani wspomniała, za to – podkreślają – będą nasadzenia nowych drzew. Czy to faktycznie rozwiązuje problem? Dane statystyczne pokazują, że liczba wycinek znacznie przekracza liczbę nasadzeń.
To prawda, wycina się drzewa na rynkach, czy też pod deweloperkę – bardzo często mamy do czynienia z wycinaniem drzew pod nowe osiedla. Osiedle to przybiera nazwę „Zielone” albo „W gaju”, choć nazwa nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Z kolei nasadzenia nie odbywają się na terenie działki, one mogą być gdzie indziej, we wskazanym obszarze. Ale bardzo często jest tak, że nasadza się drzewa gdzieś na obwodnicy, przy wyjeździe na autostradę. W dokumentach liczba nasadzeń musi się zgadzać, ale drzewka te często, pozostawione same sobie, nie są w stanie przetrwać; nikt nie dba o nie. Urzędnikom, którzy wydają pozwolenia na wycinkę nie mają odwagi powiedzieć nie, stać na stanowisku, że stare drzewa należy zachować. Mam obok siebie budowę, gdzie w planie miejscowym jest wpisany zabytkowy szpaler topoli, ale niestety, zostały wycięte, bo zwyciężyła racja dewelopera. Albo mamy plan miejscowy, który w ogóle nie zapewnia powierzchni biologicznie czynnej, a budynki budowane są według planu miejscowego. A urzędnicy albo nie mają wiedzy, albo ta wiedza nie jest dostatecznie skoordynowana, ile tej powierzchni czynnej biologicznie potrzeba i później wyrastają betonowe przestrzenie. W istocie żaden dokument nie nakazuje, żeby ta powierzchnia czynna biologiczne była większa.
Czy to w Hiszpanii, czy we francuskich miastach zachwycamy się alejami starych platanów, które dają latem pożądany cień i chłód. Dlaczego w Polsce nie dba się o stare drzewa? Dlaczego nie mamy tej wrażliwości, jeśli chodzi o dbanie o przyrodę?
Chyba nie jesteśmy tego nauczeni. Wydaje mi się, że przez te lata zaniedbania, życia w PRL-u na osiedlach, które nie miały dojazdu, gdzie trzeba było iść po błocie, mamy kompleks i odbijamy to sobie w taki właśnie dziwny sposób, a w efekcie cierpimy. Z drugiej strony wciąż jeszcze jesteśmy nauczeni, że lato oznacza 25 stopni Celsjusza, jeśli będzie 30 stopni, to już jest wyjątkowo upalny dzień. Ale klimat się zmienia, w tej chwili latem mamy temperaturę i 35, i 40 stopni. Kraje śródziemnomorskie, jak Hiszpania, Włochy, Grecja czy Francja te temperaturę już znają, oni już wiedzą, że zachowanie drzew daje potrzebny cień, że obniża temperaturę, zapewnia lepszą wilgotność, chroni przed pyłami, oczyszcza powietrze. My w Polsce chyba jeszcze tego nie wiemy w ten powszechny sposób, z autopsji. Dopiero od niedawna zaczynamy odczuwać większe upały, a najbardziej odczuwamy je właśnie w tych najmocniej zabetonowanych przestrzeniach. Pewnie odbije nam się to czkawką za jakiś czas. I będzie tak, czego całkiem niedawno doświadczyli już włodarze pewnego miasteczka w Polsce, kiedy wyszli na środek rynku, aby dokonać jego uroczystego otwarcia po rewitalizacji, po czym jak najszybciej chowali się pod daszkiem, bo temperatura była tak wysoka, że nie dało się wytrzymać.
Było jak na patelni.
Dokładnie. W ubiegłym roku jeden chłopak na rynku w Trzebini postawił patelnię z jajkami i pokazał, jak zrobić jajecznicę, korzystając z wysokiej temperatury. Przede wszystkim ważna jest edukacja.
W tej chwili w miastach trwa sezon koszenia traw. Podstawowy błąd to koszenie do gołej ziemi. Na czym polega problem?
Tu znowu mamy sytuację podobną, jak z wycinką drzew, czyli z jednej strony to ludzkie podejście do konieczności kontrolowania, przycinania, równania, no, bo kto to widział mieć nieskoszoną trawę, przecież ona świadczy o wielkim nieporządku, więc koniecznie ją skosić trzeba. Niczego nie można pozostawić samemu sobie. Druga strona tego medalu, to argumenty dotyczące wylęgania się komarów, kleszczy, powodowania alergii. Z tym trochę trudniej walczyć.
Znam alergików, którzy wolą wziąć lek na uczulenie niż mieć gołe wysuszone placki gołej ziemi zamiast soczystej trawy.
No oczywiście, pyli dużo roślin i nie jesteśmy w stanie wyciąć wszystkiego, co pyli. Druga sprawa to ta, że pozostawianie trawy powoduje może bardziej intensywne, za to krótsze okresy pylenia, bo ścięta łąka kwietna odrasta i znowu zakwita, więc pylenie się powtarza, więc to wcale nie służy alergikom. Najważniejszym aspektem tu jest problem suszy, z jakim się w Polsce zmagamy od lat. Ona nie jest widoczna w codziennym życiu, ale wskazują na to komunikaty o stanie wód, mówią o tym eksperci, powstają na ten temat artykuły. A susza w połączeniu z miejską wyspą ciepła i betonowaniem tylko się pogłębia. Potrzebujemy retencjonować wodę, aby ona nie spływała do kanalizacji, a jeśli mamy trawę przystrzyżona tak, że ziemia się wysusza, to ona spływa do kanalizacji, a kanalizacją do rzeki i tyle jej widzieliśmy. Trawa jest potrzebna do tego, żeby tę wodę zatrzymywać, a wszystkie łąki kwietne, wysokie trawy, pozostawienie tej zieleni nie do końca planowanej, rosnących pokrzyw, obrośniętych chaszczami nasypów kolejowych tworzy ekosystemy, które zatrzymują wodę i zapewniają bioróżnorodność, która jest nam bardzo potrzebna. W kontrze – miasto z terenami podmiejskimi albo z terenami rolniczymi jest tak, że mamy pola uprawne coraz większe, rozrastają się domki pod miastami, w rzeczywistości więc naturalnej przyrody, która może swobodnie się rozwijać, mamy bardzo mało. W związku z tym praktycznie nie mamy zapylaczy, zmniejsza się liczba owadów. Zatem wszystkie starania, działania prokwietne, zachowujące ekosystemy sprawiają, że przyroda, jaką znamy z dzieciństwa przetrwała, bo bez niej będzie nam bardzo ciężko żyć.
Nie jest tajemnicą, że deweloperzy czynią zakusy na ogródki działkowe, które często w środku miasta stanowią zieloną enklawę. Jak wygląda sytuacja, jeśli chodzi o zwiększanie terenów zielonych w miastach?
Nie wiem, jak to się rozkłada kosztowo, bo każda gmina ma swój budżet. Ale wrócę do tego, o czym wspomniałam wcześniej, czyli do planów miejscowych. Bardzo często mówimy o tym, że deweloper wybudował wielkie osiedle, na którym w ogóle nie ma zieleni. No, ale to wszystko zostało wykonane zgodnie z pozwoleniem na budowę. Jeśli coś takiego powstaje, to budowane jest zgodnie z warunkami zabudowy albo planu miejscowego, gdzie zapisane są wszystkie parametry: wysokość, gabaryt, jak również ilość zieleni. To robią urzędnicy. To oni są zobowiązani do tego, aby taki dokument wydać, a później to pozwolenie na budowę podbić. To wszystko dzieje się w ramach prawa. Nie bronię tu deweloperów, którzy też mają sporo za uszami, ale zaznaczam, jaki jest proces powstawania tych miejsc. Jeżeli więc można mieć tu do kogoś pretensje, to także do urzędników, burmistrzów, prezydentów miast, którzy są przez nas wybierani. A my, oddając na nich głos, decydujemy o tym, jak te nasze miejscowości będą wyglądać. Jeżeli wiemy, że urząd idzie na rękę deweloperom, nie chroni ogródków działkowych, albo obiecuje któryś raz z rzędu oddanie parku, ale zamiast parku powstaje tam kolejne osiedle, to tak wygląda zarządzanie przestrzenią przez urząd. To gmina jest tym organem, który to wyznacza i kontroluje.
Czy w Polsce możliwe jest odsamochodowienie miast? Kiedy byłam w Atenach, już wiele lat temu, jednego dnia po mieście mogły poruszać się auta z rejestracją parzystą, a drugiego – nieparzystą. To miało ograniczyć liczbę samochodów w mieście, ilość spalin i obniżyć temperaturę. U nas mimo budowanych ścieżek rowerowych, mody na hulajnogi, liczba aut się nie zmniejszyła. Co można zrobić?
Miasto w tym aspekcie działa niczym system naczyń połączonych. Odsamochodowienie wiąże się nie tylko z zakazami, jak wprowadzanie stref zamieszkania albo strefy wolnych od samochodów na starówkach naszych miast. Tutaj wchodzi z jednej strony planowanie przestrzenne, a z drugiej – polityka mieszkaniowa. Planowanie przestrzenne decyduje o tym, co gdzie się buduje. Jeżeli budujemy w taki sposób, że osobno mamy dzielnicę mieszkalną, biurową, sklepową i rekreacyjną, to naturalne jest, że wszyscy będą poruszać się samochodami i będą stali w gigantycznych korkach, zwłaszcza, jeśli nie ma sprawnej komunikacji zbiorowej, która byłaby zaplanowana w sensowny sposób, łącząc różne funkcje. Drugą sprawą jest to, że wraz ze wzrostem cen mieszkań i tego, że są one i będą coraz mniej dostępne, to niestety młodzi ludzie najczęściej są wypychani pod miasta, tam szukają odpowiedniego metrażu, na który ich stać, bo im dalej od miasta, tym taniej. Ale też im dalej, tym mniej komunikacji zbiorowej, tym z nią gorzej. Wtedy mamy do czynienia z tym, że na każdego członka rodziny przypada jedno auto, a rodzice dla niepełnoletnich dzieci stają się taksówką. To pokazuje, że musi być to sprzężenie różnych polityk, zarówno zarządzania przestrzennego jak i polityki mieszkaniowej i wyznaczenia też sprawnej komunikacji zbiorowej, która tu też jest ważnym narzędziem, bo nawet jeżeli będziemy mieć super nowoczesny tabor, ale ten tabor będzie jeździł raz na półtorej godziny, to wiadomo, że wybierzemy samochód. Zatem jest to temat wielowątkowy i nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. Moim zdaniem odsamochodowienie miast jest możliwe, natomiast potrzebujemy sprawnej strategii, która obejmowałaby wiele obszarów.
W mediach społecznościowych często porusza Pani temat wykluczenia przestrzennego. Czym ono jest?
Wykluczenie przestrzenne to wykluczenie z możliwości dostępu do danej przestrzeni. Wykluczenie to najczęściej obejmuje ludzi z ograniczoną mobilnością, także czasową. Objawia się to wysokimi krawężnikami, schodkami, ciężkimi drzwiami, przejściami podziemnymi, szerokimi arteriami, które stanowią też barierę psychologiczną w jej przebyciu. To też te wielkie, betonowe obszary, które sprawiają, że boimy się o swoje zdrowie, żeby przez nie przejść i nie dostać udaru. To także brak ławek, brak cienia. Cierpią najbardziej tak zwane wrażliwe grupy społeczne, czyli wszyscy ci, którzy nie są tym standardowym białym mężczyzną w średnim wieku, w pełni sprawnym. Czyli: młodzi rodzice, seniorzy i seniorki, dzieci, ludzie na wózkach albo prowadzący wózek, nawet osoby ze złamaną czy skręconą nogą, którą muszą iść o kuli. Ponieważ ta perspektywa w tym momencie bardzo się zmienia, grupa seniorów będzie się zwiększać, bo jesteśmy starzejącym się społeczeństwem, mamy też grupę ludzi, która do 18 wieku nie może mieć prawa jazdy, mamy rodziców, chodzących z dzieckiem w wózku. Może się więc okazać, że to większość społeczeństwa ma tu problem z poruszaniem się w przestrzeni.
Jest takie miasto, czy są takie miejsca, w których chciałaby Pani mieszkać?
Bardzo dobrze mieszka mi się w Krakowie na Grzegórzkach i znów tu zaznaczę, że nie chodzi o same miasta, a chodzi o dzielnice miast. Ta dzielnicowość powinna być uznawana jako jednostka, która nam definiuje sposób funkcjonowania, bo to jest przestrzeń, w której my żyjemy na co dzień. Jeśli chodzi o inne miasta przyjazne do życia, to wymienię Kopenhagę, Oslo, generalnie miasta duńskie i norweskie są daleko posunięte, jeśli chodzi o projektowanie równościowe i niewykluczające. Paryż, Barcelona zamieniają się w przestrzenie dostępne dla pieszych, cyklistów. W Polsce na szczęście też się dużo zmienia, odkąd mamy ustawę dostępność plus, która obejmuje nie tylko strony internetowe, ale też dostęp do przestrzeni. Coraz więcej mówi się na ten temat; co prawda jest to zawarte w tym paradygmacie niepełnosprawności i głównym wyznacznikiem jest osoba na wózku, natomiast to też sprawia, że coraz więcej miejsc jest dostępnych dla młodych rodziców, idących z dzieckiem w wózku.