- Wietnamki znają nie tylko moją „Szkołę żon”, ale też „Zamek z piasku” i „Pierwszą na liście”. Kiedy więc przyjechałam do tego kraju, wydawca potraktował mnie jak królową - wspomina popularna pisarka, gdańszczanka Magdalena Witkiewicz.
Zapytam prowokacyjnie: - co Pani wie o miłości? Bo wszystkie Pani książki kręcą się głównie wokół tego tematu.
Jestem szczęśliwą mężatką od dziesięciu lat.
To prawie tak długo jak... szczęśliwą pisarką. Bo co książka to bestseller.
Za pisanie wzięłam się troszkę później, kiedy urodziłam dziecko. Potem przyszło na świat drugie dziecko i druga książka. A kiedy napisałam trzecią, pojawiły się głosy: - A gdzie kolejne dziecko? Na razie bilans jest taki: dwoje dzieci i 17 książek.
Jest Pani od porad sercowych?
Kobiety często piszą, że moje książki pomagają im w życiu, że dzięki nim inaczej na nie patrzą. Jedna z czytelniczek zwierzyła się, że po przeczytaniu „Po prostu bądź” postanowiła dbać o to, żeby już nigdy nie pokłócić się z mężem, kiedy on wyjeżdża. Bo nie wiadomo, co może się zdarzyć. Inna po przeczytaniu „Niewiernej” postanowiła zmienić swoje życie całkowicie. Rozwiodła się z mężem, a adwokatowi pokazywała fragmenty książki, żeby lepiej zrozumiał, dlaczego ona chce tego rozwodu. Efektem jej nowego związku jest trzyletni Staś i chyba dobrze zrobiła. (śmiech)
Dzisiaj autorki książek mają swoje fancluby. Muszą być widoczne na Facebooku.
Nie wiem, czy musimy. Ale ja chcę. Facebook bardzo pomaga w promocji książek. Żartuję, że kiedyś marketing był moją pracą, a pisanie hobby. A teraz pisanie jest moim zawodem, a marketing... przyjemnością. Lubię swoje czytelniczki. Niektóre dobrze znam. One wiedzą, że jestem normalna. Nie jakaś tam gwiazda, która się wywyższa. Mam takie same jak one problemy. Muszę ugotować obiad, odebrać dzieci ze szkoły. Tak samo się denerwuję, kiedy dziecko choruje. Czasami czytelniczki są niezastąpione. Jak wtedy, kiedy na wakacjach w Zakopanem zachorował mój syn. Na Facebooku zapytałam, czy jest w tym mieście jakaś moja czytelniczka lekarka? I okazało się, że jest. Godzinę później syn był przyjęty, zbadany i wyszliśmy z receptą. Ostatnio szukałam bajek wietnamskich do najnowszej książki i to czytelniczka mi je znalazła w bibliotece. Załatwiła i dostarczyła. Mogę na nie liczyć niemal w każdej sytuacji. Kiedyś na spotkaniu żartowałam: - Słuchajcie, a jak chciałabym mieć brylanty w niebieskie kropeczki, to co? - To miałabyś je - usłyszałam.
W przyszłym roku będzie Pani świętować dziesięć lat od debiutu. Szybko poszło. Kilkanaście książek i do tego jeszcze w przyszłości ekranizacja jednej z nich.
Wczoraj rozmawiałam z agentką Borysa Szyca, który kupił prawa do mojej „Szkoły żon”. Zaproponowali produkcję filmu dwóm stacjom telewizyjnym i teraz czekają na odpowiedź.
Co Borysa Szyca zainteresowało w „Szkole żon”?
Nie wiem, co jego konkretnie, ale „Szkoła żon” cieszy się naprawdę wielką popularnością. Nie tylko w Polsce, ale też w Wietnamie, gdzie ten erotyk został uznany za ważną powieść feministyczną. Dla mnie to pewien fenomen, bo ja sama nie uznaję jej za najważniejszą, jaką do tej pory napisałam. Myślę, że swą popularność nie tyle zawdzięcza erotyce, której tam jest pod dostatkiem, ale ta historia daje taki napęd do życia wielu kobietom.
To takie nasze „50 twarzy Greya”?
Zupełnie nie. Tam kobieta jest uległa i nie ma tak naprawdę nic do gadania. A w mojej „Szkole żon” kobiety są nakłaniane do tego, żeby zaczęły walczyć o siebie. Żeby pokochały siebie, bo wtedy mogą wymagać od innych, żeby je kochano. Są też różne bohaterki. Najmłodsza ma 18 lat, najstarsza 57.
Pisanie to droga, z której Pani już nie zejdzie?
Bardzo chciałabym napisać scenariusz, ale nie dla filmu, tylko dla teatru. I wiem, że go kiedyś napiszę.
Teatr, a nie film?
Boję się, że przez środowisko filmowe nie przebiłabym się z nim. Ale rozmawiałam już w jednym teatrze, w którym są wstępnie zainteresowani moją sztuką. Byłaby to komedia pt. „Moralność pani Piontek”. Ja to już widzę. A jak ja to widzę, to znaczy, że powstanie.
Wysoko Pani mierzy.
Moje marzenia spełniały się często w bardzo prosty sposób. Zawsze marzyłam o tym, żeby zagrać w filmie. I kiedy tylko o tym głośno powiedziałam, odezwała się do mnie koleżanka aktorka, proponując wystąpienie w dokumencie. Wystąpiłam, ale to jeszcze nie była fabuła, o której marzyłam. Więc kiedy ostatnio rozmawiałam z agentką Szyca, opowiedziałam jej wprost, że tak bardzo chciałabym chociaż przez chwilę pojawić się w tej „Szkole żon”. Mówiłam, że mogę być tam brzydka, szorować podłogę, ważne żeby choć sekundę zagrać... oczywiście w ubraniu. Bo w przypadku tego projektu nie jest to takie oczywiste. (śmiech) I usłyszałam, że mam to zagwarantowane.
Jest takie marzenie, które powtarza Pani głośno od lat... - chcę schudnąć. I co?
Opowiem pani o mojej przygodzie w Wietnamie.
Bo Pani jest tam najpopularniejszą polską autorką.
Wietnamki znają nie tylko moją „Szkołę żon”, ale też „Zamek z piasku” i „Pierwszą na liście”. Kiedy więc przyjechałam do tego kraju, wydawca potraktował mnie jak królową. Miałam wakacje nad zatoką Ha Long. Piękny hotel, cudowna plaża. Ciepło, cykady i palmy. Raj. A ja leżę i myślę, jak bardzo jestem szczęśliwa. I czym sobie na to zasłużyłam? No i od razu mi coś w głowie zadzwoniło. Dobra, skoro jesteś taka szczęśliwa, to na pewno coś złego stało się w domu. Tak dla równowagi. Dzwonię do męża: - Kochanie, czy z tobą i dziećmi wszystko w porządku? Tak - słyszę. Dzwonię do rodziców. U nich podobnie. Potem do brata - też OK. Zeszłam nad basen. Ale już nie mogę się wyluzować. Coś mi przeszkadza. I w pewnym momencie doznaję olśnienia - szczęście szczęściem, ale przynajmniej jestem gruba. I to mnie uspokoiło. Teraz więc sobie mówię, że jak mam być szczęśliwa na tym świecie, to te kilkanaście kilogramów więcej nie może mi przeszkadzać.
Okazuje się, że nie wszystkie marzenia wypowiedziane głośno się spełniają?
Wczoraj byłam na Kaszubach i rozmawiałam z koleżanką, która też jest słusznej postury. - Wiesz „Madziaku”, gdybyśmy chciały, tobyśmy schudły. Tylko czy nam się chce? - odparła. A ja na to: - No nie. No i pozamiatane.
Lekko się pisze o miłości?
Dla mnie to już praca zawodowa. Tak jak ktoś idzie codziennie do biura, tak jak siadam w domu do biurka. Czy pisze się je lekko? Różnie. Trzeba wymyślić kawał dobrej historii, intrygę, zastanowić się, w którym momencie czytelnika wzruszyć, a w którym podrażnić. To wszystko są działania zaplanowane. Chcę wywoływać te emocje. Pamiętam, że kiedy jedna z moich koleżanek czytała „Czereśnie...” w trakcie mojego pisania, ona sama napisała mi na Facebooku: - No i udało ci się mnie zdenerwować. Jesteś z siebie zadowolona? Chodziło o pewne zachowanie mojej bohaterki. A ja się ucieszyłam. Bo to znaczyło, że dobrze zaplanowałam w tej książce emocje. Tak miało być.
Autor jest trochę takim panem życia i śmierci swoich bohaterów.
Czasami bohaterowie urwą się z tej ścieżki wyznaczonej przez autora i idą własną drogą. I to jest wtedy najfajniejsze. Bo bohater jest prawdziwszy.
Daje Pani bohaterkom coś z siebie?
Każdy autor to robi w mniejszym lub większym stopniu. W tej książce, nad którą teraz pracuję, nawet moja koleżanka doszukała się elementów z mojej biografii. - Słuchaj, to prawie o tobie - mówiła. I wyliczała, bohaterka była w Norwegii i na Litwie, weszła na Kilimandżaro. Musiałam ją przekonywać, że to było wszystko, co jej podarowałam ze swojego życia. Reszta to już sklejanie różnych historii i cech różnych postaci, spotkanych ludzi.
Który moment jest najprzyjemniejszy w pisaniu?
Wymyślanie historii. I ten, kiedy się chwalę czytelniczkom, że już skończyłam. Wtedy jest radość, ale też niepokój. Bo się oddaje coś nowego i człowieka ogarniają myśli, że można było lepiej, więcej, inaczej. Najfajniejsze jest jednak samo wymyślanie historii i to, kiedy się widzi postać. W przypadku najnowszej książki „Czereśnie zawsze muszą być dwie” wystarczyło, że usłyszałam to zdanie od ogrodnika, który pomaga moim rodzicom w prowadzeniu ogrodu, i już czułam, że mam od czego zacząć.
W tej książce oprócz wątku współczesnego jest też historia.
Bardzo się tego bałam. Historia nigdy mnie jakoś szczególnie nie fascynowała. Ale długo się do tej historii przygotowywałam. Czytałam przedwojenne gazety, które są dziś zdigitalizowane. Siedząc w fotelu, pijąc kawę i głaszcząc kota, przeglądałam wydanie z 1934 roku. A potem zaczęłam czytać mojemu mężowi. A tam o tym, że reforma szkolnictwa wcale nie jest potrzebna, że w Niemczech drogi są dużo lepsze niż w Polsce, że jest korupcja w magistracie. A on mówi do mnie: - Co ty mi czytasz. A ja na to, że gazetę z 1934 roku. - O matko - westchnął - dokładnie to samo.
No właśnie.