Magdalena Wolnik: Nie możemy być obojętni wobec ludzi potrzebujących
Potrzebujemy w Polsce korytarzy humanitarnych, aby zachować nasze chrześcijaństwo, spłacać dług, który zaciągnęliśmy, będąc wielokrotnie przyjmowani i aby nie udusić się w swoim zamknięciu - mówi Magdalena Wolnik, odpowiedzialna za wspólnotę Sant’Egidio w Polsce.
Jakie cele przyświecają wspólnocie Sant’Egidio?
Najkrócej chyba określił to papież Franciszek, kiedy odwiedził naszą wspólnotę w czerwcu 2015 roku. Powiedział wtedy, że Sant’Egidio to modlitwa, ubodzy i pokój. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, w dużej części świeckimi osobami, które chcą brać na serio Ewangelię, wiarę, którą żyją, w niej się rozwijać i kształtować, i blisko żyć z ludźmi ubogimi. Czy to z bezdomnymi, czy starszymi, pozostawionymi sami sobie, czy z dziećmi ulicy, uchodźcami, imigrantami, więźniami, czy chorymi na AIDS w Afryce. Ubóstwo jest różne, a my chcemy być blisko ubogich, ale też brać na serio świat i wszystko to, co się dzieje wokół nas, z czego wynika troska o pokój.
Kiedy patrzę na Twoją uśmiechniętą twarz, mogę się domyślać, że bierzesz świat na poważnie, a na pewno bierzesz go z radością.
Pewnie. Jeden z pierwszych dokumentów napisanych przez papieża Franciszka, który jest programem jego pontyfikatu, adhortacja Evangelii Gaudium mówi o radości Ewangelii. Wiara nie jest obciążeniem, nie jest ciężarem dla naszego życia. Jest światłem na drodze i zdecydowanie jest źródłem pokoju i radości.
Powołujesz się na papieża Franciszka, ale sama wspólnota Sant’Egidio istnieje już od 1968 roku.
Nasza wspólnota faktycznie powstała niemal 50 lat temu w Rzymie, w dość burzliwym okresie. Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie, ale myślę, że to był czas, kiedy ludzie mieli większe marzenia, bardziej odważne, nie ograniczające się do samych siebie i swojego życia. Patrzyli szerzej, z większą nadzieją na rzeczywistość. Wszystko zaczęło się od Andrei Riccardiego, wówczas 18-letniego chłopaka i grupy licealistów i studentów, którzy chcąc brać serio Ewangelię, zastanawiając się, jak zmieniać nie tylko samych siebie, ale też świat wokół, postanowili wyjść z zamkniętej zakrystii na ulice, na peryferie ówczesnego Rzymu. Zaczęli poznawać obrzeża miasta, na których nie było jeszcze imigrantów, tak jak dzisiaj, ale żyli tam ubodzy Włosi z Południa, z Sycylii. Chcieli poznać tych ludzi, zrozumieć ich, ale też pomóc w konkretny sposób, na przykład pomagając dzieciom w nauce, czy pokazując im inne perspektywy życia.
Jakie były początki Sant’ Egidio w Polsce?
W Polsce wspólnota istnieje od początku lat 2000. W Warszawie jesteśmy 9 lat. Zwykle zaczyna się podobnie, w dość prozaiczny sposób - od kogoś, kto zetknął się wcześniej z Sant’Egidio.
Zaczęła się od Ciebie?
Nie. Pierwsze wspólnoty zaczęły się tworzyć na północy: Chojna, Szczecin, Stargard Szczeciński - tam były osoby, które zetknęły się ze wspólnotą w Rzymie. Ja usłyszałam o Sant’Egidio w 2006 roku. Dwa lata później postanowiliśmy zacząć działać w Warszawie, najpierw przypatrując się temu, co Sant’Egidio robi w Rzymie, co robi w Moskwie, w Kijowie czy Antwerpii. Doszliśmy do wniosku, że jest to fascynujące, więc dlaczego nie spróbować tak działać w naszym mieście.
W ilu krajach dziś działa ta wspólnota?
Sant’Egidio jest dziś obecne w ponad 70 krajach.
Jak się ta droga Sant’Egidio połączyła z Twoją osobistą drogą?
Jeszcze w czasie studiów na socjologii i później dziennikarstwie, pracując w Katolickiej Agencji Informacyjnej, tłumaczyłam depesze informujące o tym, że Sant’Egidio w Moskwie otwiera dom dla starszych, bezdomnych kobiet. To było coś intrygującego. Zaczęłam szukać więcej wiadomości na temat tego, czym jest ta grupa ludzi, co robią. Zwykle jest tak, że patrząc wstecz odkrywamy drogi, które prowadziły nas w życiu do konkretnego miejsca, do czegoś, co nas fascynuje. Mnie zafascynowało to, że Sant’Egidio to również ekumenizm i dialog, to wrażliwość na świat, na powszechność Kościoła, ale też na kwestie pokoju. Z czasem odkryłam, że to jest miejsce w Kościele, które jest moim miejscem i którego szukałam. Decydujące znaczenie miał jednak pociągający przykład życia konkretnych ludzi, którzy tworzą tę wspólnotę, zwłaszcza postać Massimiliano Signifredi, który odpowiada za Sant’Egidio w Polsce i cierpliwie towarzyszy wszystkim naszym poszukiwaniom. To Rzymianin znający współczesną historię Polski lepiej niż większość z nas i wierzący w nas bardziej niż my sami. A przyjaźń - ta i inne - to niewątpliwie jeden z największych bonusów życia we wspólnocie.
Zadawałaś sobie pytanie, czego Ty na tej drodze szukasz, co jest Twoim sensem w tej pracy?
To moje zaangażowanie „po godzinach”, a nie praca, bo wszyscy jesteśmy wolontariuszami. Oczywiście, każdy z nas zadaje sobie pytanie, czego tu szuka, po co przychodzi i co mu to daje. Myślę, że przez te 9 lat stałam się trochę innym człowiekiem, pewnie bardziej otwartym na ludzi, może mniej osądzającym, trochę bardziej odważnym w relacjach, które bywają trudne, ale są częścią życia. Bycie z bezdomnymi też zakłada, że mogą pojawić się trudności, podobnie jak z uchodźcami, co do których mamy nadzieję, że w końcu znajdą się w naszym kraju, że udzielimy im gościny. Jasne, to może rodzić problemy, ale problemy są po to, żeby je rozwiązywać.
Od czego zaczynaliście działalność w Warszawie?
Od Krakowa (śmiech). Tam spotkaliśmy się w kilka osób, mieliśmy okazję posłuchać o tym, co Sant’Egidio robi w Moskwie, Kijowie, Budapeszcie i przede wszystkim w Rzymie, gdzie wszystko się zaczęło. Było to na tyle ekscytujące, że stwierdziliśmy, dlaczego by nie spróbować żyć tym samym duchem w Warszawie; wyjść na ulice, spotykać się z bezdomnymi, razem się modlić. Każdy z nas miał w sobie potrzebę bezinteresownego zaangażowania na rzecz innych. Zadawaliśmy sobie pytania, jak to możemy zrobić.
Jak wyglądały pierwsze Wasze działania?
Pojechaliśmy w okolice dworca Warszawy Wschodniej. Początki były dosyć zabawne, bo bezdomnych, o których wtedy nie mieliśmy zbyt dużego pojęcia, szukaliśmy trochę jak dzieci we mgle. Zaglądaliśmy w różne zakamarki i staliśmy się obiektem kpiny ze strony ochroniarzy na dworcu, którzy widząc ekipę młodych ludzi pytającą o bezdomnych, śmiali się z nas, mówiąc: „Ostatni bezdomny zmarł tydzień temu. Czego tu szukacie?” - postrzegając to, co chcieliśmy robić, jako rzecz przede wszystkim naiwną. Z czasem zaczęliśmy znajdować bezdomnych, sami zaczęli się pojawiać. Kiedy zaczęliśmy ich poznawać, ich imiona i historie, oni również zaczęli poznawać nas. Powoli zaczęła się nawiązywać między nami więź; wiedzieli, że mogą na nas liczyć, że będziemy w każdy kolejny czwartek na Dworcu Centralnym…
… z kanapkami.
Z kanapkami, z ciepłą herbatą, ale przede wszystkim z otwartością. Taką, która nie ocenia człowieka spotkanego pierwszy raz. I z gotowością do tego, aby się zatrzymać i wysłuchać, zamiast cokolwiek komukolwiek radzić z poczuciem wyższości. Chcieliśmy ich po prostu poznać, wspólnie się zastanowić, jaki jest sposób na to, abyśmy mogli im pomóc. Z czasem zaczęliśmy się też przekonywać, że te spotkania również i nam dają coraz więcej. Już nie wyobrażaliśmy sobie tygodnia bez tych spotkań; uświadomiliśmy sobie, że one nas też zmieniają; że nie jesteśmy żadnymi bohaterami, którzy ciemną nocą wyruszają na ulice miasta, ale że ogromnie dużo przez te spotkania zyskujemy.
Waszego entuzjazmu nie gasiło to, że ci ludzie nie wychodzą z bezdomności, że Wasza pomoc nie zmienia w widoczny, spektakularny sposób obrazu bezdomnych na ulicach?
Wychodzimy z założenia, że każdy może zrobić coś dobrego dla drugiego człowieka, niekoniecznie musi być specjalistą. Trudno zasłaniać się tym, że w mieście są ludzie, którzy zajmują się tym zawodowo, że są instytucje, placówki przeznaczone do pomocy bezdomnym. Współpracujemy z nimi wszystkimi. Korzystamy też z bagażu doświadczeń naszej wspólnoty, która w Rzymie i innych krajach wychodzi na ulice od prawie 50 lat. Mamy wewnętrzne przekonanie, że każdy z nas jest współodpowiedzialny za ludzi, którzy żyją obok nas, że możemy coś dla nich zrobić, chociażby zatrzymując się na chwilę. Ludzkie potraktowanie drugiej osoby, krótka rozmowa, mogą sprawić, że ktoś na nowo zacznie walczyć o swoje życie, odrodzi się w nim nadzieja, bo zobaczy, że komuś na nim zależy.
To proste gesty, nie wymagające zachodu. Często jesteś świadkiem, jak takie zwykłe, serdeczne zachowania, dają potrzebującym ludziom siłę?
W ciągu tych 9 lat wiele było takich osób i takich historii, kiedy byliśmy świadkami zmiany czyjegoś życia, tego, że da się rozwiązać problem, da się wyjść z beznadziei, kiedy jest obok ktoś, kto pozwala tę nadzieję podtrzymywać.
W myśl hasła, że może i nie zmienię całego świata, ale cały świat może się zmienić dla jednego człowieka.
Tak właśnie jest. Choć nasze pokolenie pewnie ma taką pokusę, aby myśleć w kategoriach sukcesu: „Jeśli poświęcam swój wolny czas, swoje środki, angażuję się w coś, to chciałbym widzieć szybko efekty, to, że na moich oczach ktoś zmieni swoje życie”. Ale czy my sami też tak szybko się zmieniamy? Czy zmieniamy się w taki sposób, w jaki byśmy chcieli? Kiedy zaczęłam poznawać bezdomnych, kiedy zrozumiałam, ile plag wydarzyło się w ich życiu, to zrozumiałam również, że zmiana nie jest taka prosta. Trzeba mieć nadzieję, że może uda się poprawić warunki życia, ale trzeba też mieć świadomość, że stoimy wobec ludzi wolnych, którzy noszą ze sobą ogromny bagaż cierpienia. Stąd też potrzebna jest cierpliwość.
Wasza garstka pionierów też się poszerzyła przez te lata.
Coraz więcej osób, naszych przyjaciół i przyjaciół ich przyjaciół, dowiadując się o tym, co robimy, przychodziło do nas, by zobaczyć, czy nie warto zatrzymać się tu na dłużej. Dziś w codzienne działania na rzecz bezdomnych i starszych osób zaangażowanych jest ponad sto osób, a w momentach szczególnie intensywnych, jak przygotowanie Wigilii przychodzi dużo więcej. W ubiegłym roku zgłosiło się ponad 700 wolontariuszy, którzy chcieli brać udział w tym wydarzeniu i pomóc w jego przygotowaniu. Każdy może tu znaleźć własną przestrzeń, aby zrobić coś dobrego dla innych, ale większość to ludzie młodzi.
Czy z perspektywy czasu zauważasz, że liczba osób potrzebujących pomocy, bezdomnych jest na jednym poziomie, czy wzrasta?
Wszystkie organizacje, które zajmują się osobami bezdomnymi uważają, że do tej pory nie ma miarodajnych badań obrazujących skalę tego problemu, a te, które są prowadzone, mają wiele mankamentów metodologicznych. Tak naprawdę więc nie wiemy ilu jest bezdomnych. Odbywa się tak zwane liczenie głów, z którego wynika, że w Polsce są ponad 33 tysiące bezdomnych, z czego w Warszawie około 2,5 tysiąca. Ale organizacje pracujące z tymi osobami na co dzień uważają, że jest przynajmniej dwa razy więcej, jeżeli nie trzy, patrząc choćby na skalę Warszawy. Zazwyczaj pokutuje taki stereotyp, że bezdomni nie chcą korzystać z proponowanej im pomocy, że są ośrodki, do których nie chcą się zgłaszać. Nie jest to prawdą. W Warszawie jest około 1500 miejsc w schroniskach, noclegowniach, więc nawet jeśli jest tylko 2,5 tysiąca bezdomnych, to znaczy, że przynajmniej tysiąc osób nie ma się gdzie podziać. Mieszkają w ogródkach działkowych, w szałasach, w lesie, w pustostanach, namiotach, nawet w czasie mrozu. Albo próbują się chronić na dworcach, czy jeździć całe noce autobusami. Poznajemy coraz więcej takich osób, do coraz większej grupy takich osób docieramy, ale też muszę powiedzieć, że zauważamy coraz większą wrażliwość u ludzi. Jest w tej chwili coś, co można nazwać ruchem solidarności, czy empatii wobec ludzi bezdomnych. Myślę, że nie bez znaczenia jest tu postać papieża Franciszka i jego słowa, które zwracają uwagę na ubogich, ale też konkretne gesty samego papieża. To jest pociągające dla młodych ludzi.
Obraz człowieka bezdomnego, być może stereotypowy, jaki nosimy w sobie, to śmierdzący niechluj, który zwykle jest pod wpływem alkoholu, często agresywny. Jak wiec iść do kogoś takiego z wyciągniętą ręką, jak z nim rozmawiać, kiedy porozumienie nie jest możliwe. Jaka jest prawda?
Pewnie gdybyś przyszła na jedno z naszych spotkań na ulicy, w czwartkowy wieczór w centrum miasta, to trudno byłoby ci się zorientować, że jest to grupa osób bezdomnych. Większość z nich dba o siebie, robi wszystko, by wyglądać schludnie, żeby nie różnić się od każdego z nas. Są i takie osoby, które zatraciły troskę o swój wygląd, higienę, poddały się zniechęceniu, ale trzeba pamiętać, że wśród bezdomnych jest też wiele osób, które mają zaburzenia psychiczne, bez wsparcia w rodzinie, bliskich, przyjaciołach. To, że napotkany na ulicy bezdomny jest brudny, często nie wynika z jego niechęci do mycia, tylko z braku łaźni w mieście. Na tak duże miasto, jakim jest Warszawa, są na razie tylko trzy łaźnie; dostęp do nich naprawdę jest utrudniony.
Czy między samymi bezdomnymi zawiązują się trwałe przyjaźnie, pomagają sobie wzajemnie?
Nie różnimy się od siebie tak, jak by to się mogło niektórym wydawać. Bezdomni są tacy sami jak my. Jedni są większymi altruistami, koledze oddadzą ostatnią kanapkę, a są też tacy, którzy czują się bezpieczniej, kiedy coś gromadzą - tak jak my. Są tacy, którzy nawiązują bliższe relacje i mają wielu przyjaciół, a są tacy, którzy są zamknięci i unikają ludzi, unikają bliskich kontaktów z innymi, a przyczyną często są albo zaburzenia psychiczne, albo traumatyczne doświadczenia z przeszłości. To też jeden z powodów, dlaczego część osób nawet niepijących nie jest w stanie odnaleźć się w dużych schroniskach. Boją się. Czują się bardziej godnie, kiedy mogą spać na klatce, czy nocami jeździć autobusem.
Dopracowaliście się własnych metod w Waszym działaniu?
W Sant’Egidio z pewnością pomaga nam wspólna modlitwa i ciągła formacja. Bycie człowiekiem dla człowieka wygląda tak samo w Warszawie, Rzymie, czy Maputo w Mozambiku. Nie jest to żadna wielka filozofia i my też nie czujemy, że musimy być szczególnie oryginalni. To jest coś, o czym na początku swojego pontyfikatu mówił papież Franciszek: jeżeli nie chcesz przechodzić obojętnie obok kogoś, kto żebrze na ulicy, to podaj mu rękę, spójrz mu w oczy, zapytaj, jak ma na imię. Od tego zaczyna się często przygoda, którą my nazywamy przyjaźnią i nie jest to słowo używane na wyrost. Jest relacją, która staje się coraz głębsza, także dlatego, że jest relacją wierną, bo wiemy, że możemy na siebie liczyć i która sprawia, że możemy próbować pomagać sobie nawzajem nieść ciężar życia.
Wspólnota Sant’Egidio jest inicjatorem korytarzy humanitarnych, których celem jest pomoc uchodźcom z Syrii. Na czym polega ta idea?
Projekt korytarzy humanitarnych działa we Włoszech od ponad roku i w ciągu tego czasu udało się w sposób legalny i bezpieczny sprowadzić do Włoch 700 osób, w głównej mierze tych, którzy uciekają przed piekłem wojny w Syrii. Otrzymują oni wizy humanitarne, są gruntownie sprawdzani przez służby państw włoskiego, a zatem jest to bezpieczne dla kraju przyjmującego ich - wiadomo, kto przyjeżdża korzystając z korytarzy humanitarnych. Przylatują samolotami do Rzymu, gdzie czekają na nich rodziny, wspólnoty, parafie, gminy miejskie, które serdecznie tych ludzi przyjmują i pomagają w ich integracji w społeczeństwie. Jak wspomniałam, jest to bezpieczna metoda dla kraju przyjmującego, ale jest ona też bezpieczna dla tych ludzi, którzy uciekają z Syrii. A jednocześnie pozwala to na skuteczną walkę z przemytnikami, bo wszyscy wiemy, jak dużo ludzi podejmuje desperackie podróże nadziei przez Morze Śródziemne i jak wielu z nich ginie. W zeszłym roku utonęło 5 tysięcy osób. Chcąc przeciwdziałać temu nieludzkiemu procederowi, szukamy ludzi, którzy w pierwszej kolejności potrzebują pomocy, tych, którzy znajdują się w najtrudniejszej sytuacji - ofiary tortur, prześladowań, rodziny z małymi dziećmi, osoby chore, z niepełnosprawnościami i to im w pierwszej kolejności proponowany jest udział w projekcie korytarzy humanitarnych. Dodam jeszcze, że jest to projekt obywatelski, stworzony przez wspólnotę Sant’Egidio, razem z Federacją Kościołów Protestanckich we Włoszech i Kościołem Waldensów, projekt za który państwo włoskie nic nie płaci; koszty ponoszą ludzie, którzy chcą przyjąć uchodźców.
Polska też dołączy do tego projektu korytarzy humanitarnych?
Jestem przekonana, że i w Polsce jest bardzo wielu ludzi, którzy chcą przyjąć uchodźców, którzy nie chcą być obojętni na koszmar, jakiego doświadczają Syryjczycy i chcą okazać im solidarność przyjmując najbardziej potrzebujących w Polsce. Ale na to, aby ich przyjąć musi być zgoda państwa. W zeszłym roku w czerwcu Konferencja Episkopatu Polski uznała projekt korytarzy humanitarnych za najlepszy sposób na przyjęcie uchodźców wyznaczając Caritas Polska do ich realizacji. Niestety, do tej pory nie udało się przekonać rządu do tego, aby otworzyć u nas korytarze humanitarne i umożliwić ludziom potrzebującym pomocy bezpieczny przyjazd do Polski. I mówimy tu o niewielkiej grupie ludzi sprawdzonych, nie stanowiących dla nas żadnego zagrożenia i pilnie potrzebujących pomocy.
Jak myślisz, dlaczego?
Europejczycy boją się, że uchodźcy są zagrożeniem dla ich bezpieczeństwa, czy że ludzie pochodzący z innej kultury i wyznający inną religię żyjąc obok nas mogą być zagrożeniem dla naszej tożsamości. Łatwiej jest więc z lęku chronić się za murami. Czasem zastanawiam się co powiedziałby o tym papież Jan Paweł II, który uczył nas, byśmy się nie lękali i który pomógł europejczykom obalić mur, który ich dzielił. Mam więc nadzieję, że zamiast murów będziemy mogli budować mosty i otworzyć korytarze humanitarne. Jest to nie tylko prośba ze strony Kościoła, ale też prośba wielu zwykłych Polaków, którzy chcą pomóc i przyjąć uchodźców w swoich środowiskach. Nie chcemy tworzyć gett, otwierać bezmyślnie polskich granic, ale chcemy pomóc uratować ludzi, którzy znajdują się w najtrudniejszej sytuacji. Pomoc tam, na miejscu i w krajach ościennych, w Libanie, jest niewystarczająca.
Kardynał Kazimierz Nycz w liście na Wielki Post wezwał do zaangażowania w program Caritasu Rodzina rodzinie, a chodzi o pomoc konkretnym rodzinom z Syrii czy Libanu. Ale też o wsparcie korytarzy humanitarnych. Mówiłaś, że tych korytarzy potrzebujemy, żeby stać się lepszymi. Jak to rozumiesz?
Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach nie możemy powiedzieć, że nie mamy świadomości tego, co dzieje się na drugim końcu świata, że nie wiemy, co dzieje się w Syrii, że nie docierają do nas te obrazy, że możemy zamknąć oczy i powiedzieć, że tego nie widzimy i nas to nie dotyczy. Ten koszmar dzieje się tuż za granicami Europy, której jesteśmy częścią, nie możemy powiedzieć, że to nie jest nasz problem. Jeśli chcemy zachować nasze chrześcijaństwo, to nie możemy być obojętni wobec tych ludzi. Trzeba szukać wszelkich sposobów, aby im pomóc, oczywiście również na miejscu, np. poprzez program Rodzina rodzinie realizowany przez Caritas Polska. To jednak nie rozwiązuje wszystkich problemów. Rozwiązaniem problemu byłby koniec wojny, ale to leży poza naszymi możliwościami. Wiemy, że wciąż jest mnóstwo ludzi, którzy podejmują desperackie podróże przez Morze Śródziemne, że wciąż mnóstwo ludzi ginie, wciąż mnóstwo ludzi nie widzi dla siebie i swojej rodziny możliwości życia w kraju ogarniętym działaniami wojennymi. Korytarze humanitarne realizowane przez naszą wspólnotę we Włoszech, a niedawno w kolejną jego edycję włączył się Episkopat Włoch i na otwarcie korytarzy zdecydowała się także Francja, są konkretnym, bezpiecznym sposobem na okazanie solidarności tym ludziom. Jego częścią jest silny akcent położony na integrację, który przynosi już doskonałe efekty we Włoszech. Potrzebujemy ich także w Polsce, aby zachować nasze chrześcijaństwo, spłacać dług, który zaciągnęliśmy sami będąc wielokrotnie przyjmowani i aby nie udusić się w swoim zamknięciu.