Magiczna pięćsetka. Nie wiemy, czy przybędzie od niej Polaków
W przededniu walentynek Senat RP bez jakichkolwiek poprawek przyjął sejmową ustawę o finansowym wsparciu rodzin, potocznie nazywaną „500+”. Od samego początku budziła ona namiętne polemiki i spory. Jej zwolennicy, głównie z partii rządzącej, zapewniali, że przyczyni się do wzrostu demograficznego kraju, poprawi nikczemnie niską dzietność, nakręci gospodarczą koniunkturę i konsumpcję. Słowem, stanie się początkiem naprawdę dobrej zmiany i realizacją przedwyborczych obietnic Prawa i Sprawiedliwości.
Malkontenci i przeciwnicy psioczą, że to rozdawnictwo, ba, marnotrawstwo publicznych finansów, kupowanie głosów i zwolenników politycznych we wciąż biednym i zacofanym państwie Unii Europejskiej. Dodają, że lepiej byłoby rozbudować sieć darmowych żłobków oraz przedszkoli, czy wesprzeć mamy zamierzające po urlopie macierzyńskim wrócić na rynek pracy. Tym bardziej że becikowe wprowadzone przez poprzednią koalicję rządzącą nie przełożyło się bezpośrednio na wzrost demograficzny kraju, a o baby-boomie wciąż możemy tylko pomarzyć.
Krytycy „500+” prorokują apokaliptycznie, że dzietność będzie rosła głównie w rodzinach patologicznych, skuszonych szelestem biletów Narodowego Banku Polskiego. Złośliwcy już teraz zarzucają bankowi, że pragnie ułatwić sobie wypłaty, wprowadzając od przyszłego roku nominał banknotu o wartości właśnie 500 złotych.
Nie potrafię dzisiaj ocenić wszystkich zapowiedzi ani przewidywań, zarówno optymistycznych, jak i głęboko malkontenckich. Tło demograficzne tej ustawy jest jednak oczywiste i bezdyskusyjne. Ludność RP zmniejsza się od kilku lat, a wielkie fale migracji od momentu obecności kraju w UE, objęły blisko dwa miliony rodaków.
W roku minionym dzietność wynosiła zaledwie 1,3 - czyli dziesięć kobiet w wieku rozrodczym powiło trzynaścioro dzieci. A to nie gwarantuje najprostszej nawet zastępowalności pokoleń, wręcz przeciwnie - zapowiada przyśpieszone starzenie się całego społeczeństwa, a w konsekwencji niewydolność systemu emerytalno-rentowego lub nawet jego upadek.
Bezpieczeństwo demograficzne zapewnia niebotyczny - jak na polskie warunki wskaźnik - 2,1. A zatem różnica między tym, co jest, a tym, co być powinno, wydaje się oczywista.
Powstaje pytanie: jakie jest wyjście z tej depresji urodzeniowej - jak to określa się w nieznośnym żargonie naukowym. Czy będzie nią skuteczna w końcu polityka prorodzinna, czy też wymuszona imigracja do Polski. A może jedno i drugie. Ostatnie jednak debaty publiczne, dotyczące przyjęcia uchodźców i imigrantów, nie nastrajają optymistycznie.
Statystyczna Polka urodziła w minionym roku pierwsze dziecko w wieku 27,4 lat, czyli aż cztery lata później niż na początku rodzimej transformacji. Ale te narzekania nie mogą przysłonić faktów ze wszech miar pozytywnych. Zmniejsza się śmiertelność noworodków i niemowląt oraz wydłuża czas długości życia mężczyzn i kobiet. To dobry znak, bo państwo rozwija się cywilizacyjne wtedy, gdy potrafi zadbać o los najsłabszych i bezbronnych obywateli.
Warto też pamiętać, że mimo zmniejszającej się liczby ludności, RP jest wciąż szóstym krajem w Unii Europejskiej pod względem potencjału demograficznego. To ważny atut, szybko jednak uszczuplany przez opisane już niekorzystne zjawiska.
W tej sytuacji warto dać szansę eksperymentowi społecznemu „500+” z pełną świadomością niebezpieczeństw z nim związanych.