Wszystkie rozwiązania, jakich wtedy szukano, sytuowały się zdecydowanie po lewej stronie. Tymczasem głównym zwycięzcą tamtej rewolucji jest współczesny kapitalizm, który - dzięki przechwyceniu haseł kontrkulturowych – znakomicie się uelastycznił. O doświadczeniu młodzieżowej rewolty maja 1968 opowiada kulturoznawca profesor Wojciech Burszta.
Mówiąc o maju 1968, nie sposób chyba nie wspomnieć o innym maju, 23 lata wcześniejszym – kiedy zakończyła się II wojna światowa. To chyba nie przypadek, że rewolucję obyczajową, kulturową i wreszcie po trosze polityczną zrobiło pokolenie, które tamtego wojennego koszmaru osobiście nie pamiętało?
To było pokolenie, które traumą wojny było naznaczone w różnym stopniu. Życiorysy przywódców tej paryskiej rebelii nie były typowe dla przeciętnego mieszczaństwa francuskiego. Były wśród nich osoby, które miały zakorzenienie w kilku państwach, jak Daniel Cohn-Bendit, którego można traktować jako Francuza i jako Niemca. Wielu przywódców tej rewolty wywodziło się ze środowisk żydowskich, bardzo doświadczonych II wojną światową i szukających realizacji pewnej utopii społecznej poprzez sięganie do ideałów komunistycznych i socjalistycznych. Nie powiedziałbym jednak, że związek między traumą
II wojny światowej a tym, co się działo dwadzieścia kilka lat później, jest bezpośredni. Charakterystyczne wydaje się tu jednak co innego.
Tamto pokolenie miało wyjątkową sytuację w dziejach nowożytnej Europy. To był rozkwit państwa dobrobytu. O tym się zapomina, ale ideałem ówczesnego kapitalizmu był postulat pełnego zatrudnienia, który nieomalże był zrealizowany. Dziś to jest zupełnie nie do pomyślenia. I nagle w tym – wydawałoby się – najlepszym z możliwych światów, pojawia się wybuch młodzieżowej rewolty, którego nikt się nie spodziewał.
Państwo dobrobytu to przede wszystkim doświadczenie młodzieży z Europy Zachodniej, tymczasem tamten wybuch - choć miał różne przyczyny i różne formy – miał w pewnym sensie charakter globalny.
Nigdy w dziejach ludzkości nie było pokolenia tak licznie studiującego. W ogóle można chyba zaryzykować twierdzenie, że taki przyrost naturalny, jaki nastąpił w związku z powojennym baby boom, już się nie powtórzy. Wszędzie tam, gdzie kontrkulturowe działania na dużą skalę miały miejsce – w Europie Zachodniej, Europie Środkowo-Wschodniej, USA, Japonii czy Meksyku, wszystkie one dotyczyły właśnie tego pokolenia, które dorastało w czasach prosperity, dającej zadowolenie ich rodzicom, ale im już nie. Okazało się, że te skostniałe struktury społeczne i gospodarcze, w pewnym sensie odziedziczone po okresie jeszcze sprzed II wojny światowej, ten twardy kapitalizm, nie wystarczały. Pojawiła się potrzeba otwarcia społeczeństwa na to wszystko, co miało dopiero nadejść. Ta rewolta dokonywała się w bardzo różnych warunkach politycznych. Jak porównać Teheran, Tokio, miasto Meksyk, Rzym, Pragę, Los Angeles i wreszcie Paryż z maja 68 roku? Ale jakaś wspólnota ducha unosiła się nad całym światem i pozwoliła tej młodzieży się jednoczyć. Pomógł w tym dynamiczny rozwój środków masowego przekazu, przede wszystkim telewizji. Z dzisiejszej perspektywy tamte możliwości komunikacji wydają się skromne, ale dzięki telewizji, dzięki transmisjom satelitarnym ta rewolucja mogła nabrać charakteru globalnego.
Kiedy dziś mówimy o tym duchu 1968, mamy na myśli przede wszystkim protesty przeciw wojnie w Wietnamie, hipisów rewolucję seksualną, narkotyki i w mniejszym stopniu - demonstracje na ulicach Paryża czy rewoltę na statecznych niemieckich uniwersytetach.
W każdym z tych państw chodziło o nacisk na różne aspekty. Wśród młodzieży amerykańskiej tym spoiwem był przede wszystkim protest przeciwko wojnie w Wietnamie. Ale też ruchy antydyskryminacyjne: protest przeciwko rasizmowi, hasła wyzwolenia mniejszości seksualnych, początki ruchów ekologicznych. Wszystkie rzeczy, o których dyskutujemy do dzisiaj, miały swój początek w tamtych czasach. Z racji, że to była rewolucja globalna, te hasła przenikały również do Europy. Ale w każdym z państw europejskich inaczej to wyglądało, inne były też lokalne sprawy do załatwienia. We Francji na przykład dzięki protestom majowym wywalczono dla kobiet możliwość zakładania kont bankowych, czego wcześniej nie było. Polityka aborcyjna, dostęp do środków antykoncepcyjnych - to wszystko były wtedy rzeczy w realiach europejskich nieoczywiste albo w ogóle jeszcze nieobecne. Jeśli sobie wyobrazimy, że jeszcze bodaj do 1964 roku homoseksualizm w Wielkiej Brytanii był karany, i to surowo, to widać skalę zasadniczych zmian, jakie nastąpiły wtedy w ciągu zaledwie kilku lat.
W Anglii akurat przebiegało to stosunkowo spokojnie. „Uśpiony Londyn nie jest dobrym miejscem dla ulicznych wojowników” - śpiewali Rolling Stonesi.
Tak, dominującą rolę odgrywała tu niewątpliwie Francja, gdzie do haseł obyczajowych doszła też walka o prawa pracownicze. Przez kilka tygodni maja praktycznie cała Francja, od robotników wielkich fabryk, przez studentów, uczniów liceów, rzemieślników i rolników - była zjednoczona w proteście przeciwko... No właśnie, to jest pytanie: w proteście przeciwko czemu? Przeciw status quo, przeciwko wszystkiemu i wszystkim. I oczywiście dlatego ten protest nie mógł się skończyć pozytywnie. W tym sensie, że nie doszło do powstania jakiegoś nowego społeczeństwa, nowej koncepcji układów społecznych. Protestujący chcieli właściwie wszystkiego. Był nadmiar propozycji.
Jedno z haseł tamtej rewolucji głosiło: „Bądźmy realistami - żądajmy niemożliwego”.
Wszystkie te hasła dotyczyły przekraczania granic wyobraźni. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to wręcz niesamowite, bo żyjemy w zupełnie innych realiach. Wtedy w Paryżu ogłoszono, że wszystko jest możliwe. Zabrania się zabraniać! Marzenia stają się rzeczywistością, i tak dalej... Te hasła dotyczą nadziei i optymizmu, projektowania pewnej utopii, wiary, że może się dokonać jakaś fundamentalna zmiana.
Z drugiej strony, było w tym bardzo wiele naiwności. Także politycznej. Choć, o dziwo, ci studenci dużo bardziej realistycznie niż ich wykładowcy i większość francuskich intelektualistów patrzyli na Związek Radziecki, nie przeszkadzało im to fascynować się maoistowskimi Chinami.
To był duch tych czasów. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać absurdalne, ale właśnie w tamtym czasie wszystkie rozwiązania, jakich szukano, sytuowały się, i to zdecydowanie, po lewej stronie. Od skrajnych rzeczywiście, powiedziałbym, stalinowsko-trockistowskich, poprzez czystą utopię, po odwołanie się do Che Guevary czy Fidela Castro. To wszystko się ścierało: od koncepcji zupełnie absurdalnych po bardziej dopracowane. Ale spektrum było ogromnie szerokie i porozumienie było zupełnie niemożliwe. Można powiedzieć, że ten paryski maj to była właśnie rewolucja wyobraźni. Przyniosła ona jednocześnie bardzo wymierne zmiany, które jednak w ówczesnej atmosferze przyjmowane były jako porażka. Jeśli sobie wyobrazimy, że prezydent Charles de Gaulle na samym początku tych protestów zaakceptował postulat związków zawodowych, które zażądały 35-procentowej podwyżki płac minimalnych, a protestujący tego nie przyjęli – to możemy sobie wyobrazić skalę tej odmienności świata sprzed 50 lat w stosunku do realiów, w których dzisiaj się poruszamy. Wyobraźmy sobie dzisiaj rząd, który aprobuje 35 procent podwyżki płac. To jest jakaś kompletna utopia!
Przez chwilę Francja była zjednoczona z młodzieżą, ale już w czerwcowych wyborach do parlamentu gaulliści zdobyli bezwzględną większość...
Tak jest. Dosłownie tydzień po zakończeniu paryskiego maja na ulicach pojawili się konserwatywni zwolennicy prezydenta de Gaulle’a, którzy w milionowych masach śpiewali Marsyliankę i potępiali wcześniej protestującą młodzież.
Niektórzy potępiają ją do dzisiaj.
Nie ma i nie będzie zgody, jeśli chodzi o ocenę tamtych wydarzeń. Siły konserwatywne utrzymują, że to była tylko rozróba i nic dobrego z tego nie wynikło. Gorzej nawet: tkanka społeczna doznała uszczerbku, nastąpił kryzys rodziny. Natomiast strona lewicowa zawsze będzie wskazywać na to, że była to próba sięgnięcia po kolejną utopię, którą wprawdzie nie w całości, ale w różnych elementach udało się zrealizować. Wprowadzenie takiego samego statusu dla związków nieformalnych jak dla małżeństw, oderwanie sfery seksualnej od prokreacji, prawa kobiet - to jest ogromny blok zagadnień, nad którym ciągle się pochylamy przy każdej rocznicy maja 68. Temperatura sporów w ogóle nie spada, a powiedziałbym, że w ciągu ostatnich 10 lat nawet się zaostrzyła.
A co pan by wskazał jako najważniejsze dziedzictwo tamtych gorących tygodni?
Rewolucję kulturową. To, co się globalnie wydarzyło w kulturze zachodniej, jest najważniejszą zdobyczą, która przetrwała koniec czasów kontrkultury, jaki sytuuje się w roku 1973. Wtedy nastąpił wielki kryzys naftowy, który spowodował wyczerpanie się sił państwa opiekuńczego i późniejsze wprowadzenie polityki neoliberalnej przez Margaret Thatcher, a potem przez Reagana. Zwolennicy tej polityki utyskiwali, że choć zwyciężyła ich gospodarcza koncepcja: prywatyzacja wszystkiego, nacisk na indywidualne staranie się o własny dobrobyt i tak dalej, wszystkie te znane zaklęcia neoliberalne, to jednak instytucje kultury i świadomość kulturowa pozostały cały czas we władaniu sił lewicowych. Teatr jest lewicowy, kino jest lewicowe. To samo dotyczy Polski, do której to dziedzictwo kontrkultury przychodziło później, w rozmaitych odpryskach. Dzięki temu staliśmy się też w jakiś sposób uczestnikami tego ruchu emancypacji społeczeństwa, emancypacji pewnych norm kulturowych od dawnych form, tradycji, od Kościoła i tak dalej. Tak więc próba przebudowania modelu polskiej kultury podjęta przez obecne władze też jest w jakiś sposób związana z tym dziedzictwem kontrkultury, czy mówiąc precyzyjniej - przeciw niemu skierowana.
Z jednej strony mówi się, że w latach 60. i 70. doszło do podkopania tradycyjnego modelu rodziny, z drugiej jednak nic innego na to miejsce nie wymyślono. Komuny hipisowskie się nie przyjęły. A związki partnerskie to przecież nic innego jak słabsza forma małżeństwa.
Właśnie. A przy okazji tradycjonaliści nie zauważają, że to przecież nie hasła podkopały ten tradycyjny model życia, tylko rozwój kapitalizmu, w którym taka tradycyjna rodzina stała się dysfunkcjonalna. Wielopokoleniowe rodziny o statusie patriarchalnym w obecnym systemie gospodarczym są po prostu niewydajne. Rodziny dzisiaj to są małe przedsiębiorstwa, które muszą bardzo racjonalnie wszystko planować. Może to być małżeństwo połączone tradycyjnym ślubem, może być związek partnerski, może to być związek dwóch osób tej samej płci, rodzina patchworkowa... Dzisiaj musimy polegać na tym, co się nazywa związkami intymnymi, które są w jakiś sposób sformalizowane, ale są zawierane na jakiś czas, dopóki są efektywne. To nie jest też przypadek, że przeciętne małżeństwo w świecie zachodnim trwa dzisiaj osiem lat, ani to że w Polsce ponad jedna czwarta dzieci rodzi się już w związkach nieformalnych. Trzeba w tym widzieć dalekie echa tych wszystkich zmian, które zaczęły się dokonywać 50 lat temu. To były zmiany biegnące równolegle z rozwojem współczesnego kapitalizmu. My na tę drogę kapitalistyczną weszliśmy niemal 30 lat temu i zaczynamy - z pewnym opóźnieniem - przerabiać dokładnie te same rzeczy.
Chciałbym przytoczyć jeszcze jedno hasło z tamtego czasu: „Nie wierz nikomu po trzydziestce”. Można powiedzieć, że tym, co z pewnością pozostało do dziś po tamtej rewolucji, jest moda na młodość.
Niewątpliwie. Okres młodości w życiu człowieka niepomiernie się wydłużył. To dziś bardzo szeroka kategoria, powiązana z tym, że człowiek jest zdrowy, ma inicjatywę, ma pomysły. Wiąże się to z zapewnieniem sobie dobrego wizerunku, upewnieniem siebie i innych w tym, że ciągle nadążamy, że ciągle jesteśmy w głównym nurcie kultury. A ten główny nurt to jest kultura ludzi młodych. Z jednym małym wyjątkiem.
Jaki to wyjątek?
Polityka, która została oddana - nie waham się powiedzieć - ludziom bez wyobraźni, ludziom starym. Nie mamy w polityce młodego pokolenia, które byłoby choćby dalekim odbiciem tych młodzieżowych przywódców z lat 60. i 70.
A Barack Obama? Albo kanadyjski premier Justin Trudeau?
To są raczej wyjątki. Poza tym to wszystko są jednak osoby mniejszego formatu, w tym sensie, że one są doskonale skrojone, ale to nie są żadni utopiści, żadni rewolucjoniści. Są może bardziej sympatyczni niż inni, ale naprawdę - zachwycanie się skarpetkami premiera Trudeau, w porównaniu z tamtymi czasami, to przesada.
Prorocy z dawnych lat - jak śpiewał Perfect - obrośli w tłuszcz i zdrada płynie im z ust?
Powiem krótko: głównym zwycięzcą tamtej rewolucji – i przyznają to także ci, którzy bardzo przychylnie patrzą na lata 60. - jest współczesny kapitalizm, który - dzięki przechwyceniu haseł kontrkulturowych - znakomicie się uelastycznił. To nie jest przypadek, że kiedy zapał rewolucyjny tych młodych się wypalił i trzeba było pójść do pracy, tak licznie zasilili oni przede wszystkim Dolinę Krzemową. Tam realizowali, już na poziomie rozwoju technologicznego, pomysły, które widzieliśmy na murach paryskich - w rodzaju „żądaj niemożliwego”. Takim niemożliwym kiedyś wydawały się na przykład elastyczne godziny pracy, to, że nie trzeba przychodzić do zakładu od-do, odbijać karty. Ale to ma swoją cenę, bo elastyczny czas pracy to mniej elastyczne życie rodzinne.
Jeśli tamta rebelia otworzyła drogę to globalnego kapitalizmu, to czy to nie oznacza, że bunt przeciw temu kapitalizmowi i globalizacji będzie przyjmować hasła odwrotne do tych z maja 1968? Krótko mówiąc, konserwatywne.
To się zaczęło jeszcze w latach 80. w Stanach Zjednoczonych. Reagan zapowiadał wtedy, że jego celem jest zawładnięcie świadomością ludzi. Gospodarka już jest nasza - mówił - a teraz trzeba przekonać, że to też jedyna możliwa koncepcja rozwoju, że nie ma alternatywy. Hasło „there is no alternative” (TINA) zaczęło być konsekwentnie realizowane w Stanach Zjednoczonych. Ten obecny powrót do dumy narodowej, „America first”, to wstawanie z kolan, postulat spoglądania przede wszystkim w przeszłość jako sposobu na budowanie swojej tożsamości - to są właśnie barwy dzisiejszego świata. Zygmunt Bauman w swojej ostatniej książce nazwał to retrotopią. Dzisiejszą kontrkulturą jest właśnie retrotopia: nacjonalizm, plemienność, odwrót od tych wszystkich haseł, które przyświecały ludziom w latach 60. Czyli zwrot przeciwko internacjonalizmowi, kosmopolityzmowi, tolerancji, wielokulturowości, działalności antydyskryminacyjnej, prawom mniejszości. To wszystko jest dzisiaj negowane na rzecz większości, naszości i zasady bronienia własnego interesu. To zwrot o 180 stopni. W efekcie mamy takie sytuacje jak kilka dni temu w Szczecinie, kiedy policja, na polecenie prokuratury, weszła na konferencję naukową, która miała w tytule „Karol Marks 2018”. I szacownemu gronu profesorskiemu oraz młodym ludziom, którzy tam się zebrali, żeby dyskutować o roli Marksa we współczesnym świecie, przyglądano się, czy oni przypadkiem nie propagują jakieś zabójczej ideologii. To jest tylko taki malutki przykład na to, w jakich czasach obecnie żyjemy.
W jednym z artykułów poświęconych rewolcie 1968 przytoczył pan opinię brytyjskiego historyka Tony’ego Judta, który mówi: prawdziwa rewolucja w 68 roku toczyła się po naszej stronie „żelaznej kurtyny”.
Tony Judt, który w tamtym czasie też był zaangażowany w ruch kontrkulturowy, zauważył pewną ślepotę ówczesnej młodzieży. Pominąwszy nieliczne wyjątki, tamta młodzież nie miała świadomości tego, co działo się po drugiej stronie „żelaznej kurtyny”. Właśnie Tony Judt w jednej ze swoich ostatnich książek z perspektywy człowieka umierającego na ciężką chorobę mówił: „Byliśmy ślepi. Ta nasza walka i to nasze zaangażowanie, które przeszło do historii, było jednocześnie formą ślepoty. Nie dostrzegaliśmy cierpienia ludzi, którzy próbowali robić rewolucję polityczną i społeczną w systemie, który nie dawał do tego żadnych możliwości. Tam nie chodziło o rozpędzanie demonstrantów przez policję, tylko o nieustającą groźbę interwencji takiej jak wjazd wojsk radzieckich do Pragi”. Trudno się z tym nie zgodzić. To były dwa zupełnie różne światy. My byliśmy po drugiej stronie i marzyliśmy o tych wszystkich kapitalistycznych elementach tamtej rzeczywistości, które w tym samym czasie były kontestowane na Zachodzie. To też taki swoisty paradoks roku 1968.