Maja Włoszczowska: Chciałabym pomóc utalentowanym polskim zawodnikom znaleźć miejsce w międzynarodowym sporcie

Czytaj dalej
Fot. RONDO
Anita Czupryn

Maja Włoszczowska: Chciałabym pomóc utalentowanym polskim zawodnikom znaleźć miejsce w międzynarodowym sporcie

Anita Czupryn

Jeśli podsumuję całą swoją karierę sportową, to jednak więcej razy przegrałam niż wygrałam. Niemniej, moje odczucie było takie, jakbym zawsze wygrywała. Zwycięstwem nie jest zajęcie pierwszego miejsca. Największym zwycięstwem jest to, żeby móc na mecie powiedzieć sobie, że dało się z siebie wszystko - mówi Maja Włoszczowska, kolarka górska, wicemistrzyni olimpijska, złota medalistka mistrzostw świata.

Ile razy Pani wygrała?

Przyznam szczerze, że nie wiem. Nie robiłam takich statystyk, więc sama jestem ciekawa, ile tych zwycięstw było. Ale z całą pewnością, jeśli podsumuję całą swoją karierę sportową, to jednak więcej razy przegrałam niż wygrałam. Niemniej, moje odczucie było takie, jakbym zawsze wygrywała, bo uważam, że zwycięstwem nie jest zajęcie pierwszego miejsca. Największym zwycięstwem jest to, żeby móc na mecie powiedzieć sobie, że dało się z siebie wszystko. W trakcie wyścigu i w trakcie przygotowań. Wtedy, niezależnie od wyniku możemy być z siebie zadowoleni. Największym zwycięstwem jest też to, żeby się nie poddawać w trudnych momentach. Gorsze miejsca, jakie się zajęło w wyścigu, to są przegrane, które trzeba odbierać jak lekcje, które mają nas zaprowadzić potem to zwycięstw.

Maja Włoszczowska: Metodą sportowców jest myślenie o tym, co tu i teraz. Skupiam się na treningu, który mam do wykonania dzisiaj
Andrzej Szkocki/Polska Press Maja Włoszczowska na igrzyskach w Rio de Janeiro w 2016

Czy miała Pani i takie porażki, takie przegrane, które sprawiły załamanie, wywołały łzy? Czy w ogóle Pani płacze, jak przegrywa?

Pewnie, że tak! Pierwsze, co mi teraz przychodzi do głowy, to takie dwa wydarzenia. Pierwsze, podczas mistrzostw świata w 2016 roku na Morawie w Czechach. Miałam tam genialny doping! Dwa autokary kibiców przyjechały z Jeleniej Góry, by mnie wspierać. Jechałam fantastycznie! Praktycznie byłam już pewna srebrnego medalu. Miałam dużą przewagę nad trzecią zawodniczką. Na ostatnim zjeździe złapałam gumę. Opona przecięta! Musiałam biec do boksu technicznego. Zanim dobiegłam, zanim zmieniłam koło, wyprzedziły mnie dwie zawodniczki. Do mety było ledwo pół kilometra, ale się nie poddawałam. Rzuciłam się w szaleńczą pogoń. Już doganiałam Kanadyjkę, już się z nią zrównałam, ale tuż przed metą, gdy już finiszowałyśmy, byłyśmy bardzo blisko siebie i istniało ryzyko, że mogło dojść do kraksy. Prawie sczepiłyśmy się kierownicami, ona jeszcze użyła łokcia… Odpuściłam dosłownie jedno depnięcie pedałem i przegrałam o 20 centymetrów ten finisz, a zarazem medal. Skończyłam na 4 miejscu. To było dla mnie bardzo przykre, bo naprawdę wszystko zrobiłam genialnie; to by najlepszy finisz mojego życia, a mimo to podium mi uciekło. Ciężko było wtedy powstrzymać się od łez na mecie. Aczkolwiek kibice bardzo szybko postawili mnie na nogi. Zaczęli skandować moje imię, nagradzając mnie właśnie za to, w jaki sposób walczyłam o medal do samego końca, jakiego widowiska i jakich emocji im dostarczyłam. Nawet spiker więcej mówił tam o mnie niż o złotej medalistce tego wyścigu. To pokazało mi właśnie, że to walka jest najważniejsza, a niekoniecznie wynik.

A drugie wydarzenie?

To była dużo trudniejsza dla mnie sytuacja, ponieważ z własnej winy straciłam szansę na wynik. To, moim zdaniem, jedyny moment, kiedy uznaję, że przegrałam, gdy widzę, że sama popełniłam rażący błąd. Wydarzenie to również miało miejsce podczas mistrzostw świata, w 2015 roku, w Andorze. Dzień przed startem ustawiałam sobie bloki w butach kolarskich, które wpina się w pedały po to, żeby móc zarówno naciskać na pedał, jak i ciągnąć go do góry. Minimalnie zmieniałam sobie ustawienia, z czym zazwyczaj pomaga mechanik, ale jest to na tyle prosta rzecz, że często robimy to sami. Wydawało mi się, że wszystko dobrze ustawiłam, miałam później jeszcze te bloki dokręcić, po tym, jak się przejadę i sprawdzę ustawienia. Ale ich nie dokręciłam. To znaczy – były dokręcone, ale niewystarczająco mocno. W trakcie wyścigu, niestety, te bloki zaczęły się luzować; śrubki zaczęły się odkręcać. A że akurat padało, trzeba było sporo razy wypinać się z pedałów, biegać, na powrót wskakiwać na rower, to tym bardziej to powodowało, ze bloki się poluzowały. Doszło do takiego momentu, że nie byłam w stanie jechać dalej. Najpierw, z powodu tego, że nie mogłam wypiąć nogi, zaliczyłam upadek, później stanęłam, by w boksie technicznym wymienić buty, ale to wszystko znów kosztowało mnie dużo czasu. Niestety, wtedy również wypadłam z walki o podium. To było dla mnie bolesne, bo wiedziałam, że to był mój ewidentny błąd i ciężko mi go było przełknąć.

Maja Włoszczowska: Metodą sportowców jest myślenie o tym, co tu i teraz. Skupiam się na treningu, który mam do wykonania dzisiaj
Andrzej Szkocki/Polska Press Maja Włoszczowska na igrzyskach w Rio de Janeiro w 2016

Czego uczą te porażki? Czym różni się porażka spowodowana jest zwyczajnie pechem, a ta spowodowana własnym błędem? A z drugiej strony – trudno wymagać, żeby człowiek zawsze był idealny.

Zdecydowanie! I właśnie sport tego uczy – zawsze więcej jest przegranych niż wygranych; statystyka nie pozwala, by było inaczej. Natomiast, jeżeli się nie poddajemy i cierpliwie wyciągamy lekcje, analizujemy każdą przegraną, co poszło nie tak i co możemy zrobić lepiej, a potem udaje nam się osiągnąć sukces, to ten sukces smakuje trzy razy lepiej. Jeżeli jakiś zawodnik cały czas wygrywa i nie zazna smaku porażki, to zwycięstwa przestają w którymś momencie cieszyć. Stąd uważam, że nawet przegrane sprawiają, że potem sukces jest dużo bardziej doceniany. Przegrane, na które nie mamy wpływu, jak na przykład przebita opona, uczą nas akceptować, że życie nie zawsze jest dla nas szczęśliwe, że przykre rzeczy też się zdarzają. Sport uczy akceptacji tego – tak jest i tyle i nie powinno to nas deprymować, bo tego się uniknąć nie da. Doprawdy nie znam sportowca, który by nie doświadczył tego rodzaju incydentów w swojej karierze. Warto o tym wiedzieć i walczyć dalej. A jeśli chodzi o przegrane spowodowane naszym błędem – są one dużo trudniejsze do zaakceptowania, natomiast taki wyścig, zawody, trzeba bardzo dobrze w głowie przepracować, żeby sobie na te błędy jednak pozwalać; żeby zaakceptować, że jesteśmy tylko ludźmi i błąd może przytrafić się każdemu człowiekowi. Podobnie jest, jeśli chodzi o pracę w drużynie.

Czyli akceptować i wybaczać błędy innych?

Wiadomo, że każdy stara się jak najlepiej, ale błędy się zdarzają. W przypadku, kiedy walczymy o bardzo wysoką stawkę, oczywiście dochodzi ciśnienie, dochodzi stres. Wówczas, jeżeli ktoś ze sztabu popełni błąd – fizjoterapeuta nie poda bidonu na strefie technicznej, czy mechanik nie przygotuje właściwie czegoś w rowerze, to taka sytuacja potrafi wybić zawodnika z rytmu, ale tutaj też trzeba nad sobą pracować i zrozumieć, że wszyscy jesteśmy ludźmi i błędy mogą się zdarzyć. Najważniejsze jest to, żeby każdą taką sytuację najpierw przełknąć, potem na spokojnie przeanalizować, przedyskutować z całym teamem i podjąć takie środki, aby ona się w przyszłości nie powtórzyła.

Wspomniała Pani o tych, którzy wspierają sportowców – dziś mają oni trenerów, psychologów, dietetyków, coachów. Ale z czym tak naprawdę sportowiec musi się zmierzyć sam, gdzie nikt mu nie pomoże i może liczyć tylko na siebie?

Maja Włoszczowska: Metodą sportowców jest myślenie o tym, co tu i teraz. Skupiam się na treningu, który mam do wykonania dzisiaj
Andrzej Szkocki/Polska Press Maja Włoszczowska na igrzyskach w Rio de Janeiro w 2016

Zacznę tu od tego, że nie w każdej dyscyplinie sportu jest taki luksus, by zawodnicy mieli wszystko – i to też dotyczy tylko tych sportowców na najwyższym poziomie. Jest bardzo duża rzesza sportowców, którzy pracują gdzieś na pół etatu, żeby móc zarobić na to, by mieć możliwość uprawiania sportu. Oni często nie mają żadnej pomocy, poza trenerem. Nie mają dostępu do fizjoterapeuty, czy mechanika. Tutaj ogromną rolę odgrywa rodzina, wsparcie najbliższych. W przypadku dzieci to rodzice bardzo często są pierwszymi trenerami, sponsorami, a jeżeli dziecko samo znalazło sobie pasję do sportu i klub to z kolei akceptacja rodziny i jej wsparcie też jest tutaj niezwykle ważne. Wracając do pani pytania o sytuacje, kiedy sportowiec musi radzić sobie sam – to przede wszystkim w trakcie zawodów. Nie ma wtedy możliwości, ani nie ma czasu na konsultacje z kimkolwiek. Jeżeli dzieje się coś nie tak, to po pierwsze zawodnik sam musi bardzo szybko reagować, a po drugie – radzić sobie z różnymi przeciwnościami, z bólem, z dyskomfortem, który może się pojawić; sam musi przez to przejść. Oczywiście bardzo często pomagają wtedy kibice, to wsparcie głośnego dopingu, ale w istocie, to wszystko jest w rękach, nogach, ciele, głowie zawodnika. Sytuacje, które dla mnie były najcięższe, to okresy dłuższych problemów zdrowotnych. O ile z kontuzją jeszcze moim zdaniem, jest stosunkowo łatwiej sobie poradzić, ponieważ, dajmy na to, jeżeli kość jest złamana, to potrzebuje 6 tygodni na to, aby się mogła zrosnąć, potem trzeba się odpowiednio zrehabilitować, ale jest cały czas progres. Natomiast, jeżeli zawodnika łapią problemy zdrowotne, które wykluczają go ze zgrupowań, z obozów treningowych na długi czas, a ciężko jest znaleźć rozwiązanie na tego rodzaju zdrowotne problemy, to jest to sytuacja, z którą poradzić sobie najtrudniej. Zaliczam też do tego momenty przetrenowania. To piekielnie trudna sytuacja; nie znam zawodnika , który celowo odpuszcza treningi. Większość chce trenować więcej i więcej, a w przypadku przetrenowania jedyna słuszna droga to odpocząć, odpuścić. Warto nawet odpuścić kilka startów, na których może nam bardzo zależeć. To sytuacje, moim zdaniem jedne z najtrudniejszych. Ale oczywiście też zawodników dopadają różne sprawy prywatne.

Jak i innych ludzi.

Właśnie. Na przykład tragiczna śmierć bliskiej osoby sportowców również dotyka. To są sytuacje, z którymi bardzo często trzeba sobie poradzić w trakcie sezonu startowego, czy przy zbliżających się największych imprezach. Uważam, ze w tego rodzaju sytuacjach zawsze to wsparcie najbliższych jest absolutnie kluczowe. Wyzwaniem jest także tryb życia sportowca. Często to 200-300 dni poza domem. Z daleka od rodziny. Myślę, że każdego dotyka w którymś momencie uczucie samotności, nawet jeśli przebywa z rozumiejącą się grupą sportowców. Teraz jest trochę łatwiej dzięki video-rozmowom, ale to ciągle marny substytut.

O Pani mówią, że ma Pani stalowy kręgosłup. Skąd on się u Pani wziął? Jak się kształtował?

Stalowego kręgosłupa na pewno nie mam; jestem osoba bardzo wrażliwą. Natomiast najczęściej jest tak, że popłaczę, ale faktycznie dosyć szybko zbieram się w sobie. Ale to dzieje się przede wszystkim za przyczyną mojej mamy, która nauczyła mnie, że płacz nad rozlanym mlekiem nic nie da, warto wziąć ścierkę, wytrzeć je i zacząć myśleć nad sposobem, skąd wziąć nowe mleko. Tydzień przed igrzyskami olimpijskimi w Londynie, na które miałam jechać jako faworytka, z olbrzymimi szansami na złoty medal, którego mi w dorobku brakuje wywróciłam się na treningu, doznając bardzo poważnej kontuzji stawu skokowego, to nawet wtedy moja mama mówiła mi: „Maja, co ci da to, że będziesz płakać i się załamywać? Nie masz już wpływu na to, co się wydarzyło. Zastanów się, na co wpływ masz i co możesz zrobić?” Zastanawiałam się, na co mam wpływ, gdy mam nogę w gipsie i wydawało mi się, że nic nie mogę zrobić. „Zobacz, twoja drużyna pojechała do Londynu, staruje tam dwójka zawodników, a team pozbawiony liderki może mieć problem z motywacją, więc spakujmy się i jedźmy do Londynu. Na to masz wpływ i to możesz zrobić”.

Maja Włoszczowska: Metodą sportowców jest myślenie o tym, co tu i teraz. Skupiam się na treningu, który mam do wykonania dzisiaj
Andrzej Szkocki/Polska Press Maja Włoszczowska na igrzyskach w Rio de Janeiro w 2016

I pojechałyście!

Tak zrobiłyśmy. Przyznam, że oglądanie wyścigu z drugiej strony było jednym z najbardziej przykrych doświadczeń w moim życiu i w sportowej karierze. Natomiast bycie tam, na miejscu, powodowało, że cały czas byłam w ruchu, spotykałam się z ludźmi. Przede wszystkim mogłam wesprzeć moja ekipę, bo do Londynu pojechał przede wszystkim mój trener Marek Galiński razem z dwójką zawodników, Olą Dawidowicz i Markiem Konwą, którzy na wyścigach osiągnęli życiowe wyniki. Cieszyłam się, że mogę ich przed wyścigiem mentalnie wesprzeć, a po wyścigu dzielić radość razem z nimi z powodu ich sukcesów. Ważne było dla mnie wtedy to poczucie, że nie siedzę, nie płaczę, tylko coś robię. Przekonałam się też wtedy, że moja mama to mądra kobieta i bardzo często ma rację.

Warto słuchać mamy?

Zdecydowanie!

Do jakich miłych wspomnień z Pani kariery sportowej najczęściej Pani wraca?

Bardzo często wracam pamięcią do Rio de Janeiro, do igrzysk olimpijskich z 2016 roku. Głównie dlatego, że miałam tam wokół siebie absolutnie genialną ekipę – drużynę. Często mówi się, że kolarstwo górskie jest sportem indywidualnym, ale tak wcale nie jest. Na moje sukcesy pracuje team. Ale nie tylko potrzebuję ich dlatego, że mechanik ma dobrze przygotować mój rower, fizjoterapeuta zadbać o regenerację moich mięśni, czy trener – o trening. Przede wszystkim, pracując w zespole mam zawsze dużo więcej energii, do większą motywację do działania. My wszyscy nawzajem się tą energią wymieniamy. Jeżeli ktoś ma gorszy dzień, to inni mogą go wtedy podbudować. Dużo przyjemniej pracuje się w teamie, dużo łatwiej znosi się porażki i dużo przyjemniej się celebruje sukcesy. Rio więc to był czas po bardzo trudnych momentach w mojej karierze – po kontuzji, po śmierci Marka Galińskiego, z którym miałam się do olimpiady przygotowywać. W sumie trenowałam z przyjacielem Marka, Michałem Krawczykiem, ale kontynuując Marka myśl szkoleniową. No i miałam absolutnie genialnych mechanika, fizjoterapeutkę, lekarza, trenera techniki. Wszyscy oni podchodzili do igrzysk w Rio, jakby sami mieli stanąć na starcie. Dali z siebie 110 procent. Kiedy więc po trudnych momentach, ciężkim okresie, w grupie ludzi, którzy stają się dla mnie rodziną, osiąga się sukcesy, to jest przeżycie niesamowite. Tym bardziej, że w Rio to nie był mój pierwszy medal. Pierwszy zdobyłam w Pekinie i tam czułam niedowierzanie: „Ja na igrzyskach olimpijskich?! Jak to się stało?” W Rio zaś byłam zawodniczką w pełni świadomą; wiedziałam, że pracowałam bardzo ciężko, czułam więc satysfakcję z dobrze wykonanej pracy, ale nade wszystko, to siła zespołu sprawiła, że radość na mecie była nie do opisania.

Myślenie o dalekosiężnych celach wcale nie pomaga w ich realizacji – tak mi w każdym razie mówi moje doświadczenie. Na przykład napisanie książki wydaje się czymś niemożliwym, jak się o tym pomyśli, ale napisanie choćby strony dziennie sprawi, że kiedyś ta książka powstanie. Jaki jest pani sposób na tego rodzaju wyzwania?

Metodą sportowców jest myślenie o tym, co tu i teraz. Skupiam się na treningu, który mam do wykonania dzisiaj. Na wyścigu nie myślę o wyniku, ani o tym, że zależy mi bardzo na zwycięstwie, bo tak do końca nie mam wpływu na to, czy wygram, nawet jeżeli będę w swojej życiowej formie. Może się zdarzyć, że ktoś akurat będzie miał „dzień konia” i sprzątnie mi wymarzone złoto sprzed nosa. Myślenie o wyniku nie jest więc dobrą metodą, bo po pierwsze wpływa to stresująco, po drugie narzuca presję i powoduje, że zajęcie każdego innego miejsca sprawi, że nie będziemy zadowoleni i dekoncentruje, - jeżeli tylko coś przestaje iść po naszej myśli, to zaczynamy wpadać w panikę. Najlepszym podejściem, jakie mi się sprawdziło, to podejście Adama Małysza, który zawsze powtarzał, że chce wykonać tylko dwa równe skoki. No to ja chciałam jak najlepiej pojechać w wyścigu; na etapie przygotowań trzeba wykonać swoją pracę najlepiej jak potrafię. Do każdego treningu podchodzić najlepiej jak potrafię, ale też oczywiście pamiętać o cienkiej granicy, o tym, że trzeba się pilnować i nie przedobrzyć.

Co to jest „dzień konia” i czy Pani już go przeżyła?

W sporcie mówimy o „dniu konia”, u kogoś, kto niekoniecznie jest faworytem danego dnia, ale wszystko mu się układa i sprzyja, że wygrywa. Oczywiście na to składa się masa rzeczy: dyspozycja dnia, pogoda, wyspanie, hormony, to czy ktoś jest szczęśliwy, czy nie. Kłótnia z bliską osobą może spowodować, że to się odbije na naszej dyspozycji fizycznej. Tych składowych zatem jest dużo, ale czasem zdarza się, że ktoś nie jest faworytem i nagle ma taki dzień, że bije całą resztę. Kilka miesięcy przed igrzyskami miałam tak, że nie byłam w najlepszej formie, nadchodziły mistrzostwa świata, wiedziałam, że nie ma potrzeby szykować formy na ten czas, że o medal raczej nie powalczę. Być może dzięki temu, że zupełnie nie myślałam o medalu, to okazało się, że jadę po srebrny medal. Niestety na ostatniej rundzie złapałam kapcia, dojechałam czwarta, ale to był mój „dzień konia” – jechałam genialnie, nie odczuwałam cierpienia, które zazwyczaj towarzyszy nam w trakcie wyścigu. Myślę, że psychiczne nastawienie miało tutaj bardzo duży wpływ.

Co ze sportowego życia zostanie w Pani głowie na całe życie?

Przede wszystkim to, żeby wykreślić ze swojego słownika słowo „muszę” i zamienić je na „chcę” i „mogę”. Kiedy nadużywamy słowa „muszę”, to zaraz stajemy się więźniami swoich różnych zobowiązań: „Muszę wstać, żeby pójść do pracy”, „muszę pójść do pracy, żeby zarobić pieniądze”, „muszę zrobić pranie”, „muszę przygotować dzieciom kanapki”, „muszę iść na pocztę” „muszę, muszę, muszę…”, aż w końcu całkowicie tracimy przyjemność z życia. Kolejna rzecz to taka, że nie wolno się poddawać. Porażki są cennym doświadczeniem, które ma nas potem zaprowadzić do sukcesu, czy to jeśli chodzi o sport, czy o wszelkie inne dziedziny. Wytrwałość, systematyczność, niepoddawanie się jest potrzebne w każdej jednej dziedzinie życia.

Akurat o to niepoddawanie się chciałam zapytać. Miesiąc temu usłyszałam Pani wystąpienie skierowane do zawodników branżowej olimpiady SkillsPoland w Gdańsku i Pani słowa zapały mi w serce. Powiedziała Pani, że na początku kariery kolarskiej podjęła decyzję, żeby nigdy się nie poddawać, a także, że poddawanie się wchodzi w krew i staje się nawykiem. Dlatego trzeba trenować pokonywanie trudności, bo dzięki temu będziemy coraz mocniejsi.

Bywa tak, że kiedy zawodnicy są poza walką o najlepsze lokaty, to stwierdzają, że nie ma po co się męczyć: „Wycofam się, za tydzień jest kolejny wyścig, to tam spróbuję”. Ale za tydzień znowu nie idzie tak, jakby się chciało: „Dobra, wycofam się, potrenuję, za dwa tygodnie będzie kolejny wyścig”. Poznałam zawodnika, któremu to wycofywanie się tak weszło w krew, że już nie był w stanie ukończyć wyścigu, aż zupełnie zakończył karierę”. Podam też drugi przykład: pokłóciłam się z trenerem, bo podał do mediów, że nie ukończyłam wyścigu. To nie było prawdą – wyścig ukończyłam, choć na dalekim miejscu. On uważał, że medialnie lepiej by wyglądało, że Maja Włoszczowska wyścigu nie ukończyła, niż, że zajęła dalekie miejsce, bo to znaczy, że Maja jest bez formy, albo, że nie poszło dobrze z przygotowaniami. Nie zgadzam się z tym. Uważam, że większą wartością sportowca jest to, że dojedzie do mety nawet na 56 miejscu, ale będzie walczył o każdą pozycję, niezależnie od tego, czy jest to mistrz olimpijski, mistrz świata, czy zawodnik, który nigdy nie był w pierwszej 10. Uważam, że to pokazuje klasę sportowca, jeżeli będąc na odległej pozycji walczy, żeby dojechać do mety i prezentuje się przed kibicami z jak najlepszej strony.

Zakończyła Pani sportową karierę. Jakie wyzwania sobie Pani teraz stawia? A może postanowiła Pani po prostu przyjemnie żyć?

Nie mogłabym być przez cały rok na wakacjach, absolutnie! Potrzebuję mieć zajęcie i cel. W tej chwili jestem w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim z ramienia Komisji Zawodniczej; razem z zawodnikami z całego świata stanowimy niejako stację przekaźnikową dla sportowców z różnych dyscyplin i krajów. Dbamy o to, aby głos zawodników był słyszalny we wszystkich strukturach, nie tylko w MKO, ale i w związkach sportowych, by wszystkie te instytucje jako najwyższy cel obrały dobro zawodnika. Jednocześnie też pracujemy nad programami dla zawodników, aby zawodnik, który zakwalifikuje się na igrzyska olimpijskie i na nie jedzie, miał z nich jak najlepsze doświadczenia, jak najwspanialsze wrażenia. Przyznam, że czuję też potrzebę, aby być bliżej samej rywalizacji, wręcz czuję na sobie odpowiedzialność, można to nazwać misją, aby pomagać zawodnikom w Polsce z kategorii juniora i młodzieżowca, którzy przechodzą do elity. Chciałabym pomóc utalentowanym polskim zawodnikom znaleźć miejsce w międzynarodowym sporcie, bo jest to najlepszy sposób na rozwój. A także jest to miejsce, w którym pomóc mogę najbardziej, mając własne kontakty i znajomości z czasów sportu.

Anita Czupryn

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.