Majster bieda w kulturze. Oto dlaczego PiS jest dwa kroki przed opozycją
Opozycja została przysypana lawiną pomysłów Prawa i Sprawiedliwości w ramach tzw. Polskiego Ładu i jest dopiero na etapie sprawdzania, w jakiej pozycji leży, gdzie jest góra, a gdzie dół, w którym miejscu zacząć kopać. I może utknąć na dobre, robiąc krwawe wewnętrzne rachunki win i krzywd.
Gdyby Jarosław Kaczyński nie miał takiej opozycji, to musiałby ją sobie wymyślić. To jednak ona w głównej mierze – a ściślej jej groteskowe słabości - wykreowała jego wizerunek genialnego stratega, który węzły gordyjskie polskiej polityki rozsupłuje szybciej niż sznurówki w butach (vide: kryzys w Zjednoczonej Prawicy wokół Funduszu Odbudowy). Ogłoszenie nowego, milowego programu rząd zapowiadał już od miesięcy, a Budce, Hołowni i Kosinakowi-Kamyszowi nie udało się przez ten czas zbudować żadnej wiarygodnej kontrnarracji do rządowej bajki o wielkiej Polsce i bogatych Polakach. Jedyne, co im się udało, to wpadnięcie we wszystkie wizerunkowe sidła poustawiane przez partię władzy, choć wszystkie bez wyjątku były widoczne z daleka. Co przez kontrolujący dziś ton dyskusji PiS ochoczo sprowadzane jest do jednego mianownika: pogardy dla biednych. Ten przekaz naturalnie utrwalany jest w nie tylko publicznych mediach: tak karnej armii dziennikarzy nie miał żaden rząd po 1989 roku.
Z populistycznymi hasłami dyskutuje się trudno bez odwołania się do tych samych metod, niemniej skuteczność w narzucaniu agendy i wytrącaniu argumentów z ust nieogarniętych interlokutorów PiS ma dziś wyjątkową. I jest coś, co opisuje to zjawisko jeszcze lepiej niż Polski Ład (w którym oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, ale opozycja bardzo powoli dochodzi do konkluzji). A mianowicie ustawa o uprawnieniach artysty zawodowego.
Sprawa toczy się gdzieś w tle, nie licząc kontrowersji wokół mającej ten projekt sfinansować ustawy reprograficznej (ten temat zostawmy jednak tu na marginesie), i wywołuje po lewej stronie barykady silny poznawczy dysonans. Oto bowiem regulacje, na które artyści czekali od trzech dekad, gotowy jest wprowadzić rząd uznający artystyczne środowisko za wraże, bo w przygniatającej większości „lewackie”. I robi to niejako w poprzek wszystkiemu, własnemu elektoratowi zwłaszcza, bo to głównie z tamtej strony płynie hejt na „darmozjadów, na których trzeba będzie się zrzucać”. Wyobrażenia o niezmierzonych bogactwach artystów od zawsze wygrywają z rzeczywistością. A prawda jest taka, że my jesteśmy kulturalnym bieda rynkiem, którego znani pracownicy musieli zasilać szeregi rowerowych kurierów, żeby przeżyć w pandemii.
Nawiasem mówiąc, próg zamożności w Polsce został ustawiony właśnie na 2200 euro miesięcznie brutto. W Niemczech średnia pensja to ok. 3900 euro (u nas 1200), więc z tym szybkim równaniem do „zachodniego poziomu życia” warto jednak trochę ochłonąć.
U artystów te różnice są jeszcze większe, ale ustawa tego nie zmieni, co najwyżej da minimum zabezpieczenia tym klepiącym biedę. A jednak swoje waży, nie przez przypadek pisarz Zygmunt Miłoszewski zadeklarował publicznie, jeśli sprawa będzie tego wymagać, to może codziennie robić sobie "selfiki" z ministrem Piotrem Glińskim. Takie wyznanie jeszcze niedawno nie przeszłoby nikomu z tego środowiska przez gardło.
Dlaczego tak się dzieje? Może PiS nauczył się grać na obcych boiskach, może dola artystów autentycznie leży mu na sercu, może znalazł w tym jakiś interes, może świadomie wbija kolejny klin. A może minister Gliński uznał, że w oparciu o prawicowe zasoby nie jest w stanie spełnić marzenia o historycznym kinie na wysokim poziomie, bo przecież wszystko, co do tej pory wyszło spod ich ręki wywoływało u widza w najlepszym razie uczucie zażenowania.
Powody nie mają jednak większego znaczenia, zwłaszcza dla opozycji. Ona ma zgoła inny problem, o wiele większy, bo dziś może liczyć już tylko na jedno. Na Zbigniewa Ziobrę.