Makar: Nie mogę się rozklejać, ale przecież ciężko zachować cały czas maskę
Wiozłem chłopca z Lwowa, mały taki, miał sześć lat, i mówi do mnie: wie pan, jak będę duży, zostanę wojskowym pilotem jak tata i będę bronił Ukrainy - opowiada Andrzej Makar Makarewicz, muzyk urodzony w Białorusi, który dziś pomaga w Krakowie uchodźcom.
Niektórzy mówią sporo, inni nie mówią wcale. Pierwsi jakby chcieli dać świadectwo; opowiedzieć jak teraz wygląda Charków, Lwów czy Kijów, gdzie walczą ich synowie i mężowie. Drudzy jakby zapomnieli języka, jakby ten, który znali jeszcze kilkanaście dni temu nie był w stanie oddać tego, co zobaczyli. Nie był na tyle pojemny. Wtedy wystarczy towarzyszyć, zapewnić, że będzie dobrze, że w ogóle będzie. I Makar to właśnie robi. Jest i mówi o przyszłości, i o tym, że już wygrali.
Tym razem wiadomo, gdzie jest początek. Początek, czyli czwartek. Ten czwartek 24 lutego 2022 roku. Wtedy się zaczęło. - Miałem samochód, wsiadłem i ruszyłem na granicę, nie było pytań, zastanawiania się - opowiada mi Makar. Pojechał raz, potem drugi, jak wielu jego znajomych, jak wielu moich znajomych. Zobaczył to, co niemal wszyscy widzą w telewizji, ale zobaczyć na żywo znaczy całkiem co innego. Wtedy czuje się to, co czują oni, zagubienie, strach, bezradność, ale też siłę i przekonanie że wszystko się ułoży. -Nie mówią, że chcą zostać w Polsce, powtarzają że wrócą, że odbudują kraj, miasto, dom po domu, ulicę po ulicy. Że będzie jeszcze pięknie, że normalnie - słucham Makara i próbuję myśleć podobnie, choć to cholernie trudne. - Nie pytaj mnie co będzie, czy wygrają. Już wygrali – powtarza.
Jesteśmy na stadionie „Wisły”, tu gdzie Ukraińcom udzielana jest pomoc; dostają jedzenie, ubrania, leki, pampersy, papier toaletowy i odpowiedzi na pytania. W kolejce, która wydłuża się z godziny na godziny, niemal same dzieci i kobiety. Dorośli czytają gazety, sprawdzają informację w internecie, próbują skontaktować się z rodziną. Jedna pani trzyma w rękach wanienkę dla niemowlaka, druga psa w ubranku, w siatce trzeciej, która przytula do serca kilkuletnie dziecko, dostrzegam starą lalkę z odrapaną łysą główką.
- Wzięli to, co wydawało im się niezbędne - mówi Makar. Ciepłe ubrania, dokumenty, zdjęcia. To „niezbędne” w czasie wojny mieści się czasami w torebkach, w siatkach, w kieszeniach.
Makara znam od dziesięciu lat, może dłużej. Spotykaliśmy się na koncertach, u znajomych, na wódce, ostatnio po śmierci Gienka Loski, wokalisty z Białorusi jakieś dwa lata przed wojną. Makar jest muzykiem i gitarzystą z Białorusi. Wieki temu, zanim przyjechali razem z Gienkiem do Polski założyli w Grodnie zespół Seven B. Pisano o nim: „rockowy dynamit, który rozsadzał granice postsowieckiej Białorusi”. Bo grali szczerze, z mocą, autentycznie także wtedy, kiedy zamieszkali w 1994 roku w Polsce i tu zaczęli układać sobie życie.
Ale dziś nie rozmawiamy o muzyce, nie pijemy wódki i właściwie to wolelibyśmy nie musieć rozmawiać, nie w takich okolicznościach. - Ale nie da się zamknąć oczu - słyszę. Dlatego, kiedy okazało się, że Makar przydaje się jako tłumacz i kierowca samochodu, że jest tutaj potrzebny i dobrze się w tej roli czuje, wziął urlop, zawiesił na szyi plakietkę „wolontariusz” i został. Tak poznał panią, która szła z synkiem na piechotę siedemnaście kilometrów do granicy, i rodzinę, która spała cztery noce w nieogrzewanym samochodzie, by oszczędzić benzynę. I kobietę, której trzej synowie i siostrzeniec walczą na froncie, żony, które zostawiły mężów, córki, których ojcowie walczą. - I są z nich dumne - opowiada.
Dlatego słucha historii o tych, którzy zastąpili marzenia o dobrej pracy i rodzinie, marzeniami o wygranej wojnie. I nie pyta o nic.
- Nie odzywam się pierwszy, czekam, nie ciągnę ich za język. Pocieszam, jeśli trzeba, biorę do ręki siatki, które mają z dobytkiem, rozwożę. Tłumaczę, gdzie mogą znaleźć pomoc i dlaczego nie powinni wstydzić się statusu uchodźcy - wylicza.
Stara się nie pokazywać emocji, ale przecież nie da się tak przez cały czas w masce. Dlatego często wychodzi za róg na papierosa. Po drodze tłumaczy, uspokaja.
Trochę innych, trochę siebie. - Dla mnie to nie jest wojna narodów, to walka dobra ze złem - mówi. Wojna, która zmusiła osoby do opuszczenia domów, wyruszenia do kraju, którego języka nie znają, bywa że do pierwszej takiej podróży w życiu. Nie planowali jej przecież, nie wiedzieli co ich tutaj czeka.
- Na początku nie przyznawałem się skąd jestem, bo nie ma się co oszukiwać Łukaszenka jest stroną konfliktu, ale teraz mówię otwarcie gdzie się urodziłem, skąd jest moja rodzina, i nie spotkałem się z żadnym głosem potępienia, wyłącznie ze zrozumieniem i wdzięcznością – opowiada.
Ma syna, jedenastoletniego. Młody wie co się dzieje, i dlaczego tata teraz zamiast z nim, jest pod stadionem Wisły. I może dlatego tak wzruszył go ten mały chłopiec z Lwowa, który kiedy dorośnie chce zostać lotnikiem na wojnie jak jego ojciec. I może dlatego tak poruszyła go odpowiedź mamy sześciolatka:- Synku, jak dorośniesz nie będzie już żadnej wojny.