Małgorzata Chryc-Filary: Na scenie czuję nieprawdopodobną moc od mojej publiczności
Małgorzata Chryc-Filary, aktorka Teatru Polskiego w Szczecinie, w tym roku obchodzi 35-lecie pracy artystycznej. Nam opowiedziała o swojej drodze artystycznej i wielkiej miłości do Szczecina.
W 1990 zaczęła pani pracować w Teatrze Polskim w Szczecinie. W ciągu 35 lat pracy na scenie grała pani w kilku teatrach, ale Szczecin zatrzymał panią na zawsze.
Kończyliśmy z mężem krakowską szkołę teatralną i dokładnie 2 maja 35 lat temu podpisałam swoją pierwszą umowę na etat stały. To był Teatr Zagłębia w Sosnowcu. Rok 1982, stan wojenny. Zagrałam jeden dyplom w PWST w Krakowie w „Weselu”, drugi dyplom to było „Wyzwolenie”, a trzeci dyplom w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie i to była sztuka „Niebieski ptak” Maeterlincka z Jackiem Wójcickim. Chciałam grać, nie chciałam siedzieć na ławce rezerwowych w „Słowackim”. To były takie czasy, że warsztat się szlifowało. Nie chciałam siedzieć w dużych teatrach i patrzeć jak moi koledzy grają. Wtedy szło się do mniejszych teatrów, żeby zobaczyć jak wygląda tam praca. W Sosnowcu dostaliśmy mieszkanie. Mogłam urodzić dziecko, zagrać ważne role. Katowicki ośrodek był dosyć prężny filmowo. Dużo graliśmy w telewizji katowickiej, w teatrach telewizji. Było kilka filmów. To było bardzo fajne miejsce, przecudni ludzie, fantastyczny mój pierwszy dyrektor - Jan Klemens.
Ale przenieśliście się do Olsztyna do Teatru im. Jaracza.
W Olsztynie mieszkali rodzice męża. Tam również grałam główne role. Sprawdzałam się w tym zawodzie. Zawód aktora polega na ciągłym uczeniu się. Siedząc i oglądając człowiek się niczego nie nauczy. Tylko pracując z innymi aktorami, reżyserami, scenografami można się nauczyć tego zawodu. Mieliśmy z dyrektorem umowę, że w jednej sztuce gram ja, w drugiej mąż, bo inaczej nie mielibyśmy szans wychowywać dziecka. Uważaliśmy z mężem, że dziecko musi mieć rodziców w domu. Na początku było bardzo ciężko, bo jeżeli mąż gra w sztuce, a ja jestem w domu, to nie zarabiamy oboje. W Olsztynie zagrałam główną rolę Blanche w „Tramwaju zwanym pożądaniem” i wtedy scenografka Ania Rachel przyjechała do Szczecina i powiedziała ówczesnemu dyrektorowi Teatru Polskiego, że są aktorzy, którzy mają już odchowane dziecko i chętnie zagraliby w Szczecinie. Przyjechaliśmy więc do Szczecina. Miasto nas zachwyciło. Ta zieleń, widoki z Wałów Chrobrego na Odrę. Nawet teraz jak patrzę na Szczecin, jak on pięknieje, jak się zmienia, mam wrażenie, że to miasto buchnęło.
Ale nadal są tacy, którzy mówią, że tutaj się nic nie dzieje.
Są tacy. Ale jak my szliśmy z dworca do teatru, zachwyciliśmy się przestrzenią, szerokimi ulicami, nie odczuwaliśmy klaustrofobii. Ludzie sobie nie zdają sprawy jak to miasto pięknieje. Jestem przewodniczącą wspólnoty mieszkaniowej. Odremontowaliśmy kamienicę przy ul. Piłsudskiego i teraz już oglądam wszystko z innej perspektywy. To miasto od początku było budowane z rozmachem, rozłożenie ulic, dwupasmówki, gwiaździste ronda. W Olsztynie komunikacja jest tragiczna. U nas miasto ma oddech. Bliskość Berlina, otwarcie na Skandynawię. Wszystko ma plusy.
W Teatrze Polskim też się pani odnalazła, bo gra pani tutaj różnorodne role. I w angielskich farsach i w klasyce, Gombrowiczu.
Na małej scenie i na dużej scenie bardzo dużo grałam. Ostatnio porządkowałam szufladę i stwierdziłam, że od 1979 roku miałam notesy, w których jest 39 lat mojego życia. Policzyłam w ilu sztukach grałam. W tym zawodzie jest tak, że każdy ma emploi i emploi może być komediowe albo tragiczne. Kiedy zdawałam do szkoły teatralnej pani Gryglaszewska zapytała mnie dlaczego chcę być aktorem. Odpowiedziałam jej, że mi się tak strasznie marzy, że jak się będę śmiać, to wszyscy się będą ze mną śmiać, a jak będę płakać, to wszyscy będą ze mną płakać. To była dla mnie istota teatru. I to mi się sprawdziło. W Szczecinie zagrałam sporo ról i do płaczu i do śmiechu. Na 30-lecie zagrałam w sztuce „Oscar dla Emily”, w tej sztuce w finalnej scenie ludzie naprawdę płakali. Kiedy aktor nie mizdrzy się do publiczności, kiedy nie odcina kuponów od sławy w telewizji, kiedy ma ten luksus, żeby pracować i skupić się nad rolą, jest to prawdziwa przyjemność. Każdy ma swoją drogę w życiu. Moja droga i męża jest taka, że oprócz tego, że możemy uprawiać taki zawód, to jeszcze cieszy nas to, że możemy się spotykać z przyjaciółmi, że możemy pojechać na Mazury na dwa miesiące. Tam chodzić na jagody, na grzyby, oglądać zwierzęta, przyrodę, lasy, jeziora. Co może być piękniejszego?
Nie brakuje pani filmu?
Brakowało mi czasami filmu jako odskoczni, bo film jest przecudną muzą. Natomiast teatr jest bardzo zazdrosną muzą i nie da się zwolnić z teatru, żeby wyjechać na dłużej. Jeżeli jestem w repertuarze i gram, to muszę myśleć o tym, że nie tylko ja jestem na scenie, ale także moi koledzy. Jak sobie pojadę do filmu, to moi koledzy nie mogą zarabiać. Mój kolega powiedział, że on czeka do emerytury i dopiero wtedy zacznie jeździć i grać w filmach.
Do Teatru Polskiego przyjeżdżają świetni artyści i ma pani możliwość z nimi pracować.
Jeden z moich profesorów na studiach powiedział, że każdy człowiek, z którym się spotykamy, to jest osobny wszechświat. Każdy z nas jest planetą. Zetknięcie tych dwóch planet powoduje, że coś nowego się rodzi. Zaczynamy patrzeć oczyma innych. Każdy z artystów coś nowego wnosi do spojrzenia, do wrażliwości, do serca, otwiera nowe horyzonty. Czasami u drugiego człowieka zauważamy niezwykłe rzeczy. Jeżeli jest sztuka, którą się cieszymy, to daje nam ogromną radość pracy ze sobą. Tak było w „Osca-rze dla Emily”, gdzie graliśmy z Jackiem Polaczkiem małżeństwo. Zaletą tego zawodu jest to, że można go uprawiać z miłości, a nie z nienawiści. Uważam, że jakąkolwiek pracę się wykonuje z miłości, to każdemu człowiekowi daje ogromną radość.
W pani pracy jest dodatkowy przyjemny akcent, czyli publiczność.
Energia płynie z publiczności. Jeżeli aktor jest skupiony na roli i robi na scenie to, co może, to czuje taką nieprawdopodobną moc od publiczności. I za to jestem mojej publiczności wdzięczna, bo wiem, że mam swoich fanów, którzy lubią przychodzić, bo ja gram i mówią mi o tym. Miałam takie doświadczenia kiedy grałam z Michałem Janickim „Ławeczkę” Gelmana. Przychodzili ludzie i mówili: widzieliśmy ten spektakl w wykonaniu Gajosa i Żółkowskiej, ale uważamy, że wy jesteście lepsi od nich. Nie twierdzę, że my jesteśmy lepsi, ale nasza publiczność znając nas mówiła, że my jesteśmy fajni. Dla takich chwil warto żyć. Jedna pani przyszła i mówi: ja się na tym nie znam, ja pracuję w kuchni, ale powiem pani, że wygląda jak ta Massina z „La Strady” Felliniego. Obejrzałam jeszcze raz ten film i uznałam, że może rzeczywiście niektóre zachowania mam takie jak ona. Jedną z moich pierwszych ról w Teatrze Polskim w Szczecinie była Klara w „Ślubach panieńskich”. Też niektórzy to wspominają. Każdy z nas się zmienia, każdy z nas dojrzewa, każdy z nas się starzeje. Zestarzeć się godnie też trzeba umieć.
Mam pani jakieś marzenie zawodowe?
Mam takie marzenie. Dyrektor powiedział, że w przyszłym sezonie postara się dać mi taką sztukę, żeby mnie usatysfakcjonować. To jest zaleta naszego zawodu, że na okrągłe rocznice jakąś fajną rolę dostaniemy. Nigdy nie grałam w sztukach Witkacego. 35 lat i Witkacy mi umknął. 8 lat temu ostatnią sztukę w naszym teatrze zrobił Ryszard Major. To było „Na czworakach” Tadeusza Różewicza. Dzięki niemu po raz pierwszy zagrałam w sztuce Różewicza. Dzięki niemu też po raz pierwszy zagrałam w Witoldzie Gombrowiczu.