Małgoś i Góral na Karczaku
Na Małgorzatę mąż nie mówi inaczej jak Małgoś. Krzysztofa znajomi nazywają Góralem. Bo choć mieszka nad Biebrzą, nazwisko Górski przecież zobowiązuje. Uciekli z miasta, by żyć tak jak w dawnych czasach.
Ona - rodowita białostoczanka. Jedyny kontakt ze wsią miała w dzieciństwie, wtedy, gdy rodzice zabierali ją na letnisko. Dlatego od zawsze marzyła, by zamieszkać na wsi i sprawdzić, jak się żyje w otoczeniu przyrody. I udowodnić, że sobie poradzi. Nie spróbować, bo - jak to się mówi - próbować można wiele razy. Ona od razu wiedziała, że chce zostać na wsi na zawsze
On - z pochodzenia suwalczanin. Każde wakacje i ferie spędzał na wsi u babci i cioci. Rodzice często go tam zabierali, bo sami pomagali w prowadzeniu gospodarstwa.
Małgorzata i Krzysztof Górscy spełnili swoje marzenia - zamieszkali na kolonii Nowej Wsi pod Trzciannem. Na płocie wywiesili deskę z napisem: Na Karczaku.
- Tak to miejsce nazywają miejscowi - tłumaczy Małgorzata Górska. - Nie wymyślilibyśmy lepszej nazwy.
Małgoś - jak mówi o niej mąż - całe życie pracowała w ochronie przyrody. Przed laty w międzynarodowej fundacji WWF została koordynatorem projektu w dolinie Biebrzy. Gdy więc postanowili w końcu z miasta przeprowadzić się na wieś - wygrała właśnie Biebrza. Choć brali pod uwagę i Suwalszczyznę, gdzie się poznali, i Puszczę Knyszyńską, do której Małgorzata jeździła jako dziecko.
A kiedy już postanowili - będziemy mieszkać na wsi, rozpuścili wśród biebrzańskich znajomych wici, że szukają domu. I dostali cynk, że w tym celu warto przyjechać do Nowej Wsi.
Magia starych desek
- Przyjechaliśmy obejrzeć. Nie wyglądało to zbyt atrakcyjnie - Krzysztof przyznaje, że miał wiele wątpliwości. Ale Małgoś od razu się w tym domu zakochała: ten i koniec.
- Dużym plusem było to, że dom był drewniany i miał jeszcze nierozebrany piec kaflowy, który stoi na środku domu, tak, jak sobie Małgoś kiedyś wymarzyła - Krzysztof opowiada, czym dał się przekonać, żeby Karczakowi dać jednak szansę. - Ale zastanawiałem się, czy zdołamy dom wyremontować aż tak, żeby nadawał się do całorocznego mieszkania - przyznaje.
Kupili. Ale za robotę zabrali się dopiero po roku.
- Dom ma prawie 80 lat, choć tak naprawdę jest starszy, bo przebudowano go ze starego, w którym mieszkała większa rodzina. Więc myślę, że sosnowe bale, z którego jest stary dom, to spokojnie i ponad sto lat mają. Myśmy tylko kilka wymienili, dla bezpieczeństwa, bo były przegnite.
Ale nadal przetykane są mchem - tak, jak to budowano kiedyś. Bo bardzo im zależało, żeby zachować ten stary, biebrzański, wiejski charakter. I udało się. Z pomocą Unii Europejskiej, bo dostali dofinansowanie na remont. Nie zmarnowali tych pieniędzy. Siedlisko Na Karczaku otrzymało nawet wyróżnienie w konkursie na najlepiej zachowany drewniany budynek województwa podlaskiego.
- Dom jest magiczny, choć nieduży - mówi Krzysztof. I właśnie tę magię starali się zachować przy remoncie. - Nie chcieliśmy rezygnować z klimatu dawnej, podlaskiej chałupy. Dlatego zachowaliśmy tradycyjną architekturę i detale.
Dach pokryty został osikowym wiórem.
- Chcieliśmy mieć tradycyjny dach. Ale więźba nie była przygotowana na tyle, żeby dawać tam dachówkę. A blachy nie chcieliśmy - tłumaczy gospodarz. Uznali też, że słoma czy bagienna trzcina, jaką niegdyś kładło się na dachy, będzie tu zbyt masywna. - Dlatego chodziliśmy za tym wiórem - opowiada.
Trafili w dziesiątkę: - Okazało się, że na tym domu był kiedyś właśnie wiór olchowy.
To pod tym dachem, na strychu, na początku urządzili gościnne pokoje, by przyjmować letników. Teraz urządzili je w dawnych budynkach gospodarczych.
Pod zieloną Madonną
Żeby nie psuć wyglądu domu, ocieplili go tylko od wewnątrz. Ale tak dobrali deski, by imitowały stare bale. Ktoś rozbierał jakiś stary dom - to Krzysztof wziął okiennice, bo Na Karczaku ich nie było, a czasem trzeba ochrony przed słońcem... Chcieli wyczyścić stare okna - ale okazało się, że nie są w najlepszym stanie.
- Ale w miejscowości obok jest stolarz, który pamięta jeszcze tamte czasy. I zrobił nam identyczne okna. A w środku na części okien mamy zdejmowane dubelty. Z watą pomiędzy oknami - śmieje się Krzysztof.
Widać, że oboje lubią swój Karczak. Są dumni, że zostawili na środku piec, który grzeje całą zimę. Zachowali płytę, na której cały czas gotują. A w piecu chlebowym można upiec chleb na zakwasie.
Stolarz zrobił im meble z bali, nawiązujące do tradycji.
- A szafy używamy tej, która tu stała, gdy kupiliśmy dom. Na pewno ma dobrych kilkadziesiąt lat - pokazuje Krzysztof. Z takich starych rzeczy mieli jeszcze stół, ale niestety, ze starości się rozpadł. Część mebli kupili na starociach, część przywieźli znajomi.
- Ten stół dębowy, ponadstuletni, dostaliśmy od przyjaciela, który rozstawał się ze swoja leśniczówką - pokazują.
Nad stołem zawisła zielona Madonna.
- To prezent ślubny od koleżanki - mówi Małgosia. I przyznaje, że ta Madonna to właśnie ukoronowanie życzeń, które złożył jej kiedyś kolega na sylwestra: - Żebyś miała dom spokojny, osłonięty kochającymi dłońmi, z piecem kaflowym po środku, z Madonną zieloną u sufitu. Nie wiem, czy sobie to sam wymyślił, ale wszystko się spełniło - uśmiecha się.
W Karczaku zimą pachnie drewnem i ziołami, a latem- kwiatami z ogrodu. To Małgoś dba, by wszystko było tu jak u babci. Sadzi kwiaty tylko starych odmian. - Ogród jest inspirowany tradycyjnymi wiejskimi ogrodami. To było moje marzenie, od kiedy pamiętam. Nie miałam babci na wsi, wiec przez większą część życia marzenie było niespełnione - mówi Małgorzata. Dlatego gdy sprowadzili się na wieś - było wiadomo - ogród musi być!
- A w nim kultowe malwy. Ale i nagietki, nasturcje, słoneczniki, ostróżki, floksy, tulipany, obłędnie pachnąca maciejka - wymienia. Przyznaje, że uwielbia siedzieć w tym swoim ogródku. - Nie mamy telewizora. Więc zamiast serialu, patrzę na te wszystkie pszczółki, motyle...
Posesję ogrodzili drewnianym płotem - ponad 200 metrów. Wbijali deseczkę po deseczce. - A ludzie patrzyli na nas jak na jakichś wariatów. Przecież dziś się nie stawia drewnianych kołków w ziemię i drewnianego płotu! Dzisiaj się betonuje i stawia się płot metalowy, bo długowieczny.
Przy krosnach i kołowrotku
Ale dom to jedno. Wiadomo, fajnie jest, że wszystko urządzone jest w starym stylu. Ale nie tylko o to im chodzi. Idą o krok dalej. Bo wszystko, co tu robią, do tej dawności, tradycji, wiejskości nawiązuje. I przede wszystkim takich ludzi zapraszają do siebie. Takich, którzy razem z nimi chcą choć na chwilę przystopować, żyć powoli, ale nie leniwie. Swoim letnikom proponują na przykład zniżki, jeśli ci zdecydują się na pomoc w gospodarstwie. Mogą kopać grządki, pielić zagonki, porządkować podwórko.
Ale to nie wszystko. Jest przecież tyle rzeczy, które można robić na wsi. Wystarczy otwarta głowa, trochę wyobraźni i... przypomnienie sobie, czym kiedyś się na wsi zajmowano. - Małgoś kiedyś stanęła i mówi: kurczę, to niemożliwe, że ja nie mam żadnego talentu! - wspomina Krzysztof. - Też w to nie wierzyłem. Przecież ona jest magister inżynier. I to w dodatku ochrony środowiska!
Małgosia wtedy wymyśliła: może ja tkać potrafię? Spróbowała. Zajęła się tym starym tkactwem. Pojechała na jedne, drugie warsztaty. Okazało się, że faktycznie - talent jest. Wtedy ktoś z rodziny jej mamy podarował im pierwsze, stare krosno. Wyremontowali je, postawili w domu. A Małgosia pojechała na kolejne warsztaty, i kolejne. I zaczęła tkać. I uczyć innych. Dziś w starej stodole, na pięterku, mają zorganizowaną całą pracownię. Wielkie krosna stoją obok siebie. Niektóre kupiła niemal za bezcen, bo syn jakiejś pani chciał je porąbać na opał, inne dostała. - O po to jeździliśmy aż do Krosna - pokazuje. - Ale proszę zobaczyć, masywne, dębowe, warto było w nie zainwestować.
Jest i kołowrotek. Swoich kursantów uczy wszystkiego od początku. Z nią nie ma pójścia na łatwiznę. Każdy zaczyna od samodzielnego, żmudnego założenia osnowy. To nic, że się plączą, to nic, że czasem nie wychodzi. Z Małgosią trzeba nauczyć się cierpliwości.
- Niektórzy mówią: to można przecież ulepszyć. I roztaczają wizje udogodnień: tu można dodać sprężynkę, tu prowadniczkę. A mi nie o to chodzi, żeby było prościej. Ma być tak, jak dawniej - uśmiecha się Małgorzata. - Wszystko ma być oparte na tradycji.
Ale po warsztatach każdy może się pochwalić a to własnoręcznie utkaną tkaniną dwuosnowową, a to wielonicielnicową. - Po każdych warsztatach widzę, jakie cuda robią u mnie ludzie i sobie mówię: teraz ja! - śmieje się Małgorzata. Bo przyznaje, że głównie uczy innych, a sama na tkanie ma niewiele czasu.
Stara stodoła to jednak nie tylko pracownia z krosnami. Stworzyli tam Ekomuzeum. Pieniądze na remont też zdobyli z Unii. Ale pomysły na remont mieli swoje.
- Ja w pewnym momencie zainteresowałem się budownictwem naturalnym - mówi Krzysztof. I tłumaczy, o co dokładnie mu chodzi: - Glina jako spoiwo i drewno jako budulec. W latach 60. weszła ciukarka do słomy. Wtedy zaczęto produkować słomiane kostki. I wykorzystywać je również do budowy domów.
Przyznaje: wpadł w wir budownictwa naturalnego, tynkowania gliną. - Nie wiem, dlaczego ten materiał został tak zapomniany. My w domu używamy dzisiaj jakichś gipsów ze sztucznymi dodatkami. Po co?
On gliny używa wszędzie. Stodołę wyremontował właśnie przede wszystkim dzięki glinie: - O proszę, nawet tu na skosach zdaje egzamin - pokazuje.
Zbiera też drewno ze starych, rozbieranych przez właścicieli domów. - To świetny materiał. Po co go ciąć i palić? - pyta. Cieszy się, że coraz więcej ludzi tymi naturalnymi budulcami się interesuje. Powstało nawet stowarzyszenie jego miłośników. Oczywiście, zapisał się. Bo w przyszłości może zajmie się tym zawodowo. Kto wie? Niech inni też przekonają się, jaka to radość mieszkać w domu z naturalnych surowców: - Drewniana konstrukcja wypełniona słomą i gliną. Takie domy to jest to! - przekonuje.
I już zaprasza ludzi na takie warsztaty. To właśnie dlatego po wyremontowaniu stodoły, stworzyli tam miejsce do warsztatów - a obok - wspólne miejsce do spania. - Bo nie chcieliśmy iść w typową agroturystykę. Niech ludzie będą razem, niech się uczą, bawią, śpiewają, wypoczywają.
Propozycji do nauki mają mnóstwo. Oprócz warsztatów tkackich czy naturalnego budownictwa proponują warsztaty permakultury, czyli naturalnego ogrodnictwa, są tez warsztaty fotograficzne, jogi, jogi śmiechu, warsztaty zielarskie i robienia naturalnych kosmetyków. Jeśli sami czegoś nie umieją - zapraszają prowadzących.
Co roku zapraszają też cała kupę znajomych na festiwal. Zaczęło się, gdy wyremontowali stodołę. Pomyśleli wtedy: zróbmy jakieś fajne spotkanie, zaprośmy przyjaciół. Przyjechał też zaprzyjaźniony folkowy zespól z Suwałk. - Wszystkim się spodobało. Więc na koniec rzekliśmy: spotkajmy się za rok.
A za to rok okazało się, że znów jest pretekst do spotkania: otwierali pracownię tkacką. Po kolejnym roku nie mieli co otwierać, to zrobili po prostu zlot przyjaciół Karczaka. Potem było 10-lecie, urodziny.
Trzy lata temu okazało się, że zaprzyjaźniony zespół nie może przyjechać. - Ale jak to? Nie będzie muzyki? Zadzwoniłem więc w kilka miejsc. Przyjechało pięciu innych wykonawców. Fantastyczna impreza. Festiwal - śmieje się Krzysztof.
A i ludzie rozkręcali się coraz bardziej. Ktoś zaproponował jakieś zabawy, inny - warsztaty. Ci, którzy podróżują, opowiadali o swoich wyprawach: na Nanga Parbat, do Mongolii, na Arktykę... Teraz ta doroczna lipcowa impreza trwa już cztery dni, przyjeżdża nawet 200 osób. Śpią w stodole i na polu namiotowym za domem. Od tej wiosny rośnie tam też wierzbowa altanka. Posadzili ją przy pomocy znajomego, witki zapuściły już korzenie, wypuściły liście. Za kilka lat będzie kolejne magiczne miejsce na Karczaku. - A my szykujemy się już na tegoroczną imprezę. Na pewno będzie Orkiestra Świętego Mikołaja. Bardzo się cieszę też na koncert Jacka Kleyffa, który być może przyjedzie z całą Orkiestra Na Zdrowie.
I Małgoś, i Góral przyznają, że o przyszłości za bardzo nie myślą. Owszem, planują jak rozwijać swój Karczak. - Ale nie będę planował, co będę tu robił w wieku 70 lat- mówi Krzysztof. Ja wiem jedno: trzeba uważać, o czym się marzy. Bo może się spełnić - uśmiecha się.