Mały Rynek - Tandeta, Wendeta, ulica Rzeźnicza
Obyczaje. Tu w 1661 roku wydrukowano pierwszą polską stałą gazetę - „Merkuriusz Polski”.
Ubogi krewny krakowskiego Rynku, pyszniącego się mariacką bazyliką, rytmem kolumnady Sukiennic, ratuszową wieżą, pałacami. Ba, przez setki lat nawet nie zwał się rynkiem. Nazywano go różnie - Tandeta, Wendeta, ulica Rzeźnicza. Dopiero na początku XIX wieku zaczęto nazywać go Małym Rynkiem - dla odróżnienia od pobliskiego i wielkiego, największego w średniowiecznej Europie Rynku Głównego.
Dzisiaj pusty, wyjąwszy organizowane co pewien czas kiermasze i koncerty, kiedyś, podobnie jak jego wielki brat, podobnie jak plac Szczepański, był targowiskiem. Handlowano tutaj mięsem, handlowano starzyzną, jarzynami i owocami. Zgiełkiem rozbrzmiewały kolejne szkoły, a w kamienicy oznaczonej numerem 6, zwanej Szoberowską, narodziła się polska prasa. Tutaj w 1661 roku wydrukowano pierwszą stałą gazetę w kraju - „Merkuriusz Polski”.
Pustka Małego Rynku kontrastuje z ruchliwością ulicy Siennej. Tędy - ku Rynkowi Głównemu i w przeciwną stronę, ku Kazimierzowi - płyną tłumy turystów z całego świata i miejscowej młodzieży poszukującej weekendowych atrakcji. A przecież jeszcze za czasów naszych dziadków Mały Rynek tętnił życiem.
Oto jak rzewnie wspominał go w latach trzydziestych Franciszek Klein:
Dawniej Mały Rynek zastawiony straganami przedstawiał groteskowy widok. Był on wtedy osobliwością miasta. Pośród całego mnóstwa bud, budek, straganów, daszków, parasoli, koszów, beczek z owocami, przewijał się żywy, hałaśliwy tłum ludzki. (...) Jakiż tu wtedy panował ruch, gwar, hałas, życie, jaki ścisk, ile fur wiejskich się tu tłoczyło. Ile nawoływań, wykrzykiwań, przekleństw tu się słyszało.
Zagładę małorynkowej malowniczości przyniosły tramwaje. W roku 1902 pojawiły się tory. Krakowianie protestowali, protestowało Towarzystwo Ochrony Piękności Krakowa - daremnie. Magistrat ustami swego przedstawiciela oświadczył, iż „dla kogoś, kto jedzie na bombę piwa do Hawełki, nie jest obojętne, czy tam zajedzie tramwajem, czy od Plant będzie musiał iść piechotą”.
Klein ubolewał nie tylko nad zagładą targowiska, ale także nad stratami, jaki poniósł Jakub Barberowski, który w domu nr 2 prowadził sklep towarów kolonialnych. I nie o rodzynki mu chodziło, nie o migdały, ale o szynk mieszczący się za sklepem. U „Barbera” wódką, herbatą z rumem lub zgoła samym rumem, bez herbaty, rozgrzewały się przekupki. Kiedy ich zabrakło, zakład stracił na malowniczości, a był - jeżeli wierzyć panu Kleinowi - niezwykle malowniczy:
Widziałem to szynczysko. Poprzez kłęby dymu widać było pełno twarzy i postaci, ale jakich! Była to galeria typów i fizjonomii godnych pędzla Rembrandta lub Halsa.
Z chwilą gdy pojawiły się tramwaje, szynk „Barbera” zaczął podupadać i nic go już nie mogło uratować. Wprawdzie w 1953 roku szyny tramwajowe znikły ze ścisłego centrum, ale były to już zupełnie inne, które raczej nie sprzyjały malowniczości...
No, może jeszcze za namiastkę niegdysiejszych krakowskich knajp mogła uchodzić „Pasieka”, stara miodosytnia działająca jeszcze długo po wojnie. Jej atrakcję stanowiły beczki i - jak opowiadał Bruno Miecugow, bywalec wszelkich knajp - „dziadek z prundem”, staruszek, który za drobną opłatą podłączał klientów do maszyny elektrostatycznej. Okolica miała szczęście do restauracji. Przy Mikołajskiej, u Maruty i Wolnego, jeszcze w latach sześćdziesiątych syczały ogromne, soczyste schabowe. (Cały Kraków plotkował, iż podobno wspólnicy pobili się, a metalowa kasetka z utargiem posłużyła za broń.) Jadłodajnię Polakowej, a tak naprawdę Kwaśniewskiej, przy Siennej dopiero niedawno wyeksmitowali dominikanie. Obie knajpki były prywatne, ocalały z pogromu, w którego wyniku także gastronomia miała zostać uspołeczniona.
A przy samym Małym Rynku oprócz wspomnianej, starej „Pasieki”, też z zachwytem opisywanej przez Kleina, była jeszcze niegdyś traktiernia Mied-niaka, szynk Karasia, sklep kolonialny Fritscha, też połączony z szynkiem i lokal śniadankowy Zegadłowicza.