Małżeństwo z Sokółki chciało zarobić za granicą. Zrobiono z nich niewolników
Wyjazd do Holandii miał być dla nich szansą. Obiecywano im wspaniałe warunki pracy i godziwe zarobki. Zostali perfidnie wykorzystani.
Pracowaliśmy wcześniej w Anglii przez 15 lat. Do głowy by nam nie przyszło, że coś takiego w dzisiejszych czasach jest jeszcze możliwe - zaczyna swoją opowieść Aneta.
- Traktuje się nas jak niewolników. Zmusza się nas do pracy w nieludzki warunkach - dodaje Rafał, jej mąż.
Za granicę pojechali zarabiać, a przez oszustów zostali bez grosza przy duszy. Rozmawiamy przez komunikator internetowy. Wydarzenia, o których opowiadają, są szokujące, drastyczne, a momentami wręcz odrażające.
A miało być pięknie...
Są małżeństwem w średnim wieku. Mieszkają w Sokółce. Mają 20-letniego syna. Za granicę wyjechali, aby zarobić na życie. Przez dłuższy okres pracowali w Anglii. Jakiś czas temu postanowili przenieść się do innego kraju. W Holandii miały być lepsze warunki pracy. Od sąsiadów dostali numer do polskiej agencji pracy, zatrudniającej za granicą.
- Znajomi pracowali u nich kilka lat temu. Zapewniali nas, że wszystko jest w porządku - wspomina Aneta.
Zanim zadzwonili, sprawdzili opinie na forach internetowych. Nie znaleźli niczego niepokojącego. Skontaktowali się z polskim koordynatorem. Ten przedstawił im warunki umowy. Satysfakcjonujące zarobki. Niewymagające fizycznego zaangażowania posady. Nie było na co narzekać.
- Mieliśmy pracować w fabryce kurczaków. Ja jako kontroler jakości, mąż przy obsłudze zleceń i dostaw - opowiada kobieta.
Zakład mieści się w niewiele większej niż Sokółka, holenderskiej miejscowości. Agencja udostępnia nawet swoim pracownikom mieszkania.
- Chcieliśmy zabrać ze sobą syna. Mamy też psa. Zapytaliśmy, czy będziemy mogli wynająć jakieś lokum na własną rękę - mówią małżonkowie.
Koordynator miał ich zapewniać, że nie będzie żadnego problemu. Aneta i Rafał, zadowoleni z szybkiego znalezienia nowej pracy, zaczęli pakować walizki.
Jak to zobaczyłam, chciałam wracać
Pierwsze problemy pojawiły się już po przyjeździe do Holandii. Małżeństwu z Sokółki, odmówiono możliwości wynajęcia, innego niż firmowe, mieszkania.
- Koordynatorka na miejscu powiedziała, że to niezgodne z polityką firmy. Stwierdziła wprost, że jeżeli nie wynajmiemy lokalu od nich, to zerwiemy jednocześnie umowę - tłumaczy Aneta.
Obawiając się takiego obrotu sprawy, małżeństwo zgodziło się zamieszkać w pokoju, oferowanym przez polską agencję. Za 400 euro miesięcznie. Nie to było jednak najgorsze. Kiedy weszli do domku, przeżyli prawdziwy szok.
- Totalny syf! Zniszczone, połamane meble, tynk sypiący się ze ścian, jakieś dziwne brązowe plamy na dywanach. I do tego wszystkiego robactwo - opisuje Rafał.
Małżeństwu z Sokółki przypadł pokój najbliżej łazienki.
- Z sedesu co chwila wybijało szambo. Ohyda - wzdryga się na samo wspomnienie Aneta.
Absurd goni absurd
Na fatalne warunki mieszkalne poskarżyli się koordynatorce. „Da się wytrzymać” - mieli usłyszeć w odpowiedzi.
Choć mieszkanie i fabrykę dzieliło zaledwie 300 metrów, kazano im wynająć rowery, służące do dojeżdżania do pracy. Koszt takiej usługi to 40 euro miesięcznie. Odmówili. Przyniesiono ich zatem do miejscowości, która oddalona jest na tyle, że aby dotrzeć do fabryki, muszą korzystać z samochodu. Za dwa razy wyższą opłatą.
- W pewnym sensie wyszło nam to na dobre. Przynajmniej teraz dostaliśmy trochę lepsze lokum - przyznaje Aneta.
Przedstawiciele agencji mają też regularnie rewidować mieszkania. Lokatorzy twierdzą, że po takich wizytach giną ich rzeczy osobiste.
Zwichnąłeś staw? Do roboty!
Bardzo szybko okazało się też, że warunki pracy, jakie obiecywano im w Polsce, to zupełna fikcja.
- Dziennie przenoszę nawet po 120 skrzynek z mrożonymi kurczakami. Mąż nie może pracować fizycznie, bo jest po wypadku. A kazano mu zajmować się obróbką - żali się kobieta.
Agencja ma im uniemożliwiać także wizyty u lekarza.
- Ludzie leżą z poważnymi urazami w domkach pozostawieni sami sobie. Nieważne, czy ma się zwichnięte biodro albo wysoką gorączkę. Masz pracować, albo wynocha - stwierdza Aneta.
- My boimy się nawet zadzwonić po pogotowie. Współlokatorzy opowiadali nam, że ktoś przed naszym przyjazdem wezwał policję do awanturującego się narkomana. I wyleciał za to z pracy - relacjonuje Rafał.
W końcu nie wytrzymali. Kilka dni po naszej pierwszej rozmowie zostali zwolnieni.
- Moja żona miała spuchnięte całe dłonie. Mnie strasznie bolały plecy. Powiedzieliśmy, że nie damy rady tego dnia pracować. Kazano nam się pakować - mówi mężczyzna.
Problem w tym, że nie mieli nawet za co wrócić. Po uiszczeniu wszystkich absurdalnych opłat, naliczanych przez firmę, nie zostały im żadne pieniądze. Opowiadają mi, że o pomoc prosili nawet ambasadę i policję holenderską. Bez skutku.
- W końcu syn przyjechał po nas swoim autem. Najważniejsze, że już jesteśmy w Polsce. Chcieliśmy zarobić, a zostaliśmy z niczym. Teraz przestrzegamy innych przed takimi agencjami - kończą małżonkowie.
Nie oni jedyni
Dzwonię do agencji pracy, która zatrudniła Anetę i Rafała. Mężczyzna, z którym rozmawiam wszystkiemu zaprzecza.
- Naopowiadali panu jakichś głupot - stwierdza krótko.
Choć nie podaję danych moich rozmówców, wyraźnie sugeruje mi, że są oni alkoholikami bądź narkomanami.
- Napili się pewnie, zniszczyli domek i jeszcze się teraz żalą - próbuje tłumaczyć.
Grozi mi też pozwaniem do sądu za opisanie sprawy.
- To niestety nie jest odosobniony przypadek - uważa Joanna Garnier z fundacji La Strada, walczącej z handlem ludźmi i niewolnictwem.
Na co dzień zajmuje się podobnymi sprawami z całej Polski.
- Agencje bardzo często oszukują swoich pracowników. Warunki przedstawione w Polsce odbiegają znacząco od tego, co ludzie zastają na miejscu. To prawdziwa plaga - komentuje.
Imiona bohaterów zostały zmienione.