Gdy trafiłem do KSW nikt nie spodziewał się, że MMA będzie kiedyś tak popularne - wspomina Mamed Chalidow.
11 marca na gali ACB 54 stoczył Pan pierwszą walkę od prawie dziesięciu miesięcy. Znokautował Pan Luke’a Barnatta w 21 sekund. Sam był Pan zaskoczony, że poszło aż tak szybko?
Fajnie, że tak się stało. Dzięki temu nie musiałem męczyć się przez trzy rundy. Nic, tylko się cieszyć. A czy jestem zaskoczony? To wszystko rezultat ciężkiej pracy. P.
Właściciele KSW nie robili Panu problemów z występem dla ACB, choć ryzykowali wypadnięcie bohatera walki wieczoru ich największej gali w historii. Dla Pana występ dla czeczeńskiej organizacji był bardzo ważną sprawą?
Miałem kontakt z ACB od około dwóch lat. Rozmawialiśmy o możliwości mojego występu na jednej z ich gal, nie było tajemnicą, że chcę dla nich zawalczyć. KSW dało mi taką możliwość, bardzo się z tego cieszę. W ubiegłym roku zrobiłem dłuższą przerwę. Chciałem powrócić do klatki właśnie w ACB. Fajnie, że się udało.
Gala na PGE narodowym to coś wyjątkowego. Dla KSW, zawodników i całej Polski
Efektowne zwycięstwo z Barnattem było dla Pana swego rodzaju odkupieniem za majową walkę z Azizem Karaoglu, w której - mimo wygranej - nie był Pan sobą?
A co z poprzednimi walkami, z których większość kończyłem w pierwszej rundzie? OK, jedna walka w mojej karierze była tragiczna. Po prostu nie byłem w formie, fizycznej i psychicznej. Ale to już historia. Teraz jestem w zupełnie innym miejscu. Powróciłem do formy, o której zawsze mówiłem. Wspólnie z trenerami, klubem i moją głową udało nam się znów trafić tam, gdzie byliśmy przed walką z Azizem. Dlatego ta przerwa była mi potrzebna. Chciałem wrócić do sportu z takim podejściem, jakie miałem kiedyś. Znów poczuć chemię pomiędzy mną i MMA. W pewnym momencie przestałem ją czuć. Zagubiłem się w tym wszystkim. Na jakiś czas odstawiłem starty, ale nie treningi. Musiałem wszystko poukładać w głowie. Zadałem sobie pytanie, dlaczego w ogóle zacząłem walczyć. I sam na nie odpowiedziałem. Bo kocham ten sport. Ostatnia walka była dla mnie powrotem miłości do MMA.
W książce „Lepiej, byś tam umarł”, która ukazała się w marcu, odważnie mówi Pan Szczepanowi Twardochowi o swoim kryzysie. Podkreśla Pan, że gdyby mógł coś zmienić, po każdej walce robiłby sobie miesiąc odpoczynku od sportu...
...a teraz sam sobie zaprzeczam i po walce z Barnattem odpocznę tylko tydzień. (śmiech) Ale po gali na Narodowym zrobię sobie już dłuższe wakacje.
To, że będziecie walczyć na PGE Narodowym, ma dla Pana jakieś znaczenie?
Oczywiście. Ta gala będzie wyjątkowa dla wszystkich. Organizacji, zawodników, tak naprawdę dla całego kraju. U nas, w Polsce, robimy jedną z największych gal w historii MMA. A największą w Europie. To historyczne wydarzenie. Możliwość wzięcia w nim udziału to dla mnie coś wyjątkowego. Jaram się tym jak małolat. Już chciałbym tam być. Wyjść z szatni, poczuć atmosferę i zobaczyć, jak stadion wygląda z perspektywy zawodnika.
Pan jest jedną z postaci, dzięki którym KSW trafiło do szerszej publiczności. Jak organizacja rozwijała się na Pana oczach?
Kiedy trafiłem do KSW w 2007 roku nikt nie spodziewał się, że MMA tak się w Polsce rozwinie. I będzie aż tak popularne. Maciek Kawulski mówił mi, że będę pionierem tego sportu w naszym kraju. Ale pieniądze będę musiał zarabiać za granicą. Poza KSW miałem walczyć w USA czy Japonii. Na pewnym etapie wszystko zaczęło się tak rozwijać, że nie było już takiej konieczności. Maciej i Martin Lewandowski poprowadzili to bardzo fajnie, do sportu dołączyli show. Dzięki nowym zawodnikom popularność KSW wzrosła tak, że przerosła oczekiwania włodarzy organizacji, moje i innych zawodników. Nic, tylko się cieszyć, że coś takiego dzieje się u nas w kraju.
Trudno było Panu mówić wprost o załamaniu, problemach psychicznych czy Pana porwaniu sprzed lat?
Sposób prowadzenia rozmowy powodował, że nie miałem z tym żadnego problemu. Nie każdy tak potrafi, ale Szczepan zrobił to doskonale.
Podobnie jak wydana kilka tygodni temu biografia Joanny Jędrzejczyk, mistrzyni UFC i Pana byłej koleżanki z Berkut Arrachionu Olsztyn, Pana książka też nie jest o sportowcu, ale o człowieku.
Książki Asi jeszcze nie zdążyłem przeczytać. Ale nasza rozmowa ze Szczepanem nie jest tylko o sporcie, tylko o życiu człowieka, a przy okazji sportowca. Podobało mi się to, że nie rozmawialiśmy wyłącznie o moich wynikach w MMA. Sport jest tylko jednym z elementów mojego życia. Poruszyliśmy mnóstwo innych.
Słowa ojca, które są tytułem książki, miały duży wpływ na to, kim jest Pan teraz?
„Lepiej, byś tam umarł, niż wrócił, nie podejmując walki”. Nie chodziło mu o to, żebym pobił przeciwnika, tylko żebym spróbował. Byłem wtedy młody, a ojciec tą przenośnią przekazał mi, żeby nigdy się nie poddawać. To jeden z momentów, który mocno utkwił mi w pamięci. Wychował mnie jako człowieka, zmienił mój charakter i podejście do życia. Później, kiedy studiowałem w Polsce, chciałem wracać do domu. Wtedy ojciec powiedział, że skoro coś zacząłem, muszę to skończyć. To też utkwiło mi w pamięci. Dzięki radom ojca uniknąłem błędów. Uważam, że wychował mnie właściwie.
Do swojej historii dopisze Pan jeszcze kilka rozdziałów, kolejny w maju na Narodowym. Za jakiś czas będzie chciał Pan zabrać się za kontynuację książki?
Nie, to była moja pierwsza i ostatnia książka.
Czuje się Pan spełniony, jako sportowiec i człowiek?
Przede wszystkim jestem szczęśliwy, to najważniejsze. W sporcie osiągnąłem już to, co chciałem. Walcząc dla KSW dołożyłem swoją cegiełkę do rozwoju MMA w Polsce. Mogę powiedzieć, że czuję się spełnionym człowiekiem.