Maradona z ul. Floriańskiej chce wrócić do gry
Zawsze miałem go za mistrza. Ja, który w popularnej grze „w marynarza” zawsze przegrywałem, nie umiejąc podbić piłki więcej niż trzy razy, co kończyło się tym, że zamiast grać w polu, musiałem stać na bramce.
On podbijał tę piłkę w zasadzie bez przerwy, przez lata. Jeśli tylko pozwalała pogoda, meldował się u wylotu Floriańskiej w Rynek, gdzie godzinami zabawiał turystów piłkarską żonglerką, a wiecznie towarzyszący mu psinka ocieplał ich wizerunek i sprawiał, że przybysze z całego świata głębiej sięgali do kieszeni, widząc, jak „Maradona na kartonach” kapkuje wciąż i wciąż.
Spotkałem go kilka dni temu. Poznałem po psie-zadbanym, wesołym węgielku, cieszącym się od ogona do czubka mokrego nosa. Siedzieli obaj na krawężniku przy Szpitalnej, jak zawsze równi sobie. On w przeciwieństwie do psiny był smutny i zrezygnowany, oj, nie wyglądał jak milion dolarów. Patrzył w telefon, na którym oglądał - właśnie - chyba mecz. Chwilę pogadaliśmy, bo choć wcale się nie znamy, to mam wrażenie, że są co najmniej dalekimi znajomymi - on i pies.
Rozmawialiśmy chwilę, ale wszystko wiadomo. Słońce świeci, maj przestał być „wyjątkowo zimny”, idą wakacje, sezon turystyczny. Czas, na który tacy jak „Maradona z Floriańskiej” i jemu podobni czekają z utęsknieniem. Może wreszcie coś się ruszy, może ludzki potok na Floriańskiej wreszcie przestanie przypominać strumyk po suszy.
Iluż takich ludzi znamy choćby z widzenia? Przez lata wpisali się w krajobraz Starego Miasta, żyjąc z turystyki, podobnie jak potężni hotelarze, właściciele wykwintnych restauracji i kultowych kawiarenek. Z tą różnicą, że „Maradony” nie ochroniła żadna tarcza, nie schował się za optymalizacją kosztów. Cierpi, jak wielu jemu podobnych, dziś czekających na turystów, jak w latach 90. ja na ciocię z Kanady. Przez lata polityka naszego miasta i jego zorientowanie na bycie „turystyczną stolicą Polski” sprawiły, że tacy jak Maradona myśleli, że „tak będzie zawsze”. Dziś modlą się, by wreszcie wrócić do gry.