Marcel Sławiński: Niezależnie od tego, co się wydarzy podczas gali oscarowej, to „Zimna wojna” jest filmem, który zapisze się w historii
Marcel Sławiński, współscenograf filmu „Zimna wojna”, galę rozdania tegorocznych Oscarów obserwować będzie na żywo. I mocno trzymać kciuki za polski film. - Jeśli film otrzyma Oscara, to będziemy się jeszcze bardziej cieszyć, ale przydaje się też dystans, by nie nadmuchać za bardzo tego balonika oczekiwań - mówi scenograf.
Kilka dni temu na Facebooku szukał pan szybkiej porady, co do stroju na ważną uroczystość. Smoking już jest?
Tak, na szczęście udało się zamówić (śmiech).
Kiedy okazało się, że poleci pan na galę Oscarów?
Dowiedzieliśmy się dwa tygodnie temu. Już wcześniej planowaliśmy, by tam się pojawić i cieszyć naszym filmem, bo to było duże wyzwanie. Kiedy widz idzie do kina, ma przed sobą 1,5 godziny filmu. Ten efekt końcowy poprzedza jednak wiele miesięcy, a czasem i lat, wytężonej pracy. W przypadku „Zimnej wojny” to około dwóch lat pracy. Od scenariusza i koncepcji wizualnej po pracę nad postprodukcją.
Radość, stres? Jakie emocje przeważają przed wylotem do USA?
Reżyser „Zimnej wojny”, Paweł Pawlikowski, jest w rozjazdach, i to od wielu miesięcy, promujących film, to bardzo ciężka praca. Dla reżysera praca nie kończy się wraz z ostatnim klapsem na planie filmowym. Ona kończy się dopiero po ostatnim festiwalu, a czasem później. „Zimna wojna” odnosi znaczące sukcesy na prestiżowych festiwalach. Jest nagradzaną produkcją, co w nas budzi duże poczucie satysfakcji: praca przyniosła takie uznanie w oczach krytyków, ale również wśród publiczności, co biorąc pod uwagę kino niekomercyjne, a artystyczne, w dobie produkcji kasowych, jest dużym sukcesem. Sukcesem już jest sama nominacja, a wszystko, co ponad, jest tylko wartością dodaną.
Co będzie w trakcie odczytywania nazwisk nagrodzonych?
Jeśli film otrzyma Oscara, będziemy się jeszcze bardziej cieszyć, ale przydaje się też dystans, by nie nadmuchać za bardzo tego balonika oczekiwań. Wiemy też, że ten algorytm, który decyduje, który film wygrywa i dostaje nagrodę w bardzo silnej konkurencji, jest bardzo nieoczywisty i rodzi przestrzeń do szerokiej polemiki. Dla samych twórców również. Czasami to się łączy z kontekstami politycznymi, siłą promocji i dystrybucji danego filmu, w grę wchodzi również gust ludzki, w tym wypadku członków Akademii Filmowej. To, czy dany projekt spodoba się mniej czy bardziej. Jedziemy na galę rozdania Oscarów przede wszystkim, by się cieszyć, poczuć atmosferę tego wydarzenia, przeżyć coś wyjątkowego po ciężkiej, ale pięknej pracy z wyjątkowym reżyserem. „Zimna wojna” to drugi film po „Idzie” Pawła Pawlikowskiego, który jest tak licznie nagradzany i ma nominację do Oscara.
W przypadku „Zimnej wojny” tych oscarowych szans jest nawet więcej.
Jest, ale też zdajemy sobie sprawę z silnej konkurencji. To jest taki trochę konkurs piękności i kto się bardziej spodoba, ten wygrywa. Niezależnie od tego, co się wydarzy podczas gali oscarowej, „Zimna wojna” jest filmem, który i tak zapisze się w historii kina, nie tylko polskiego czy europejskiego, ponieważ zawiera w sobie pewne uniwersum, które dotyczy każdego z nas, mam tu na myśli coś, co jest ponadczasowe i ponadkulturowe, czyli miłość. Do tego opowiedziane w sposób wysublimowany i poetycki. Paweł Pawlikowski bez wątpienia jest poetą kina.
Jest lokomotywą, która ciągnie za sobą cały skład, czy był otwarty na argumenty i burzliwe dyskusje?
Jest partnerem w pracy od samego początku do końca. Od warstwy scenariusza do ostatecznego kształtu wizualnego. Jest to praca zespołowa i materia, która wzajemnie się przenika. Dlatego efekt finalny jest wypadkową wrażliwości każdego z nas, ale to Paweł przychodzi z propozycją i kształtem filmu „pod powiekami”. Paweł jest typem reżysera idealnego dla pozostałych członków ekipy. Jest otwarty na propozycje. On stwarza szansę na dialog. Oczywiście, potrafi uprzeć się przy swoim, jak każdy reżyser ma ostatnie zdanie, bo to jednak lider całej grupy i teamu twórczego. Porównując jednak nasze doświadczenia z innymi twórcami, to Paweł jest szczególną postacią. Jest wybitnym reżyserem, a współpraca z nim jest wielką przyjemnością. Jest ta alchemia. Albo się zgadzamy, albo nie. Paweł potrzebuje z kolei rozmowy i z tego buduje się to coś, co jest wypadkową wiedzy (historycznej, kulturowej, technologicznej i technicznej) i wrażliwości, co potem widz ogląda na ekranach kin. To żmudna praca, bo jest absolutnym perfekcjonistą.
Absolutnym?
To cyzelowanie w każdym zakresie. Od słowa, inscenizacji, kreacji aktora, jego mimiki, przez detal w obrazie, którym jest rekwizyt czy kadr w szerokiej panoramie. Mówi, co mu przeszkadza, a co jest dobre. Ale wszystko jest uzasadnione, dla dobra filmu. Czasem się sprzeczamy, ale pod warunkiem, że służy to kreacji, taki twórczy tygiel, gdzie zawsze muszą być emocje, aby powstało coś wartościowego i przetrwało próbę czasu. Wtedy rodzi się prawdziwa sztuka.
Co panu dał Oscar dla filmu „Ida”?
To trudne pytanie. Dlatego, że najtrudniej jest być prorokiem we własnym kraju. Jeśli zapyta pani o pracę w Hollywood, w projektach międzynarodowych, to operatorzy mają prościej w drodze do rozwoju zawodowego. Jest słynna szkoła operatorów w Polsce. Natomiast praca scenografa jest o wiele bardziej skomplikowana i złożona. Scenograf musi być w danym terenie, musi znać przestrzeń, zarówno geograficzną, jak i kulturową, historyczną. Musi przygotować i opracować wizualnie film dla reżysera, również dla operatora, i proponować mu konkretne rozwiązania przestrzeni plenerowych, obiektów zdjęciowych, rekwizytów, ale też czasem olbrzymie budowy dekoracji w studiach filmowych lub w plenerze z wykorzystaniem technologii postprodukcyjnej, jeżeli mamy do czynienia z dużym filmem o odpowiednim budżecie. Do tego swobodnie poruszać się w zakresie historii danego obszaru, kraju. To powoduje, że bardzo często ci scenografowie są lokalnymi scenografami. W Stanach Zjednoczonych pracują zazwyczaj amerykańscy scenografowie lub ci, którzy ugruntowali swoją pozycję przez osiągnięcia i zdążyli się zasymilować. Takim przykładem jest chociażby znakomity Allan Starski, na co wpływ mają z pewnością nagrody. Oscar… Co mi dała „Ida” i Oscar dla tego filmu? Na pewno ciekawsze propozycje. Mam też większą łatwość wybierania projektów, które są dla mnie interesujące artystycznie, bo głównie takie mnie zajmują.
Łatwiej odrzuca się teraz propozycje?
Na pewno podchodzę bardziej selektywnie, interesuje mnie określony nurt kina. Głównie to kino artystyczne, gdzie mam coś do powiedzenia i mogę się wykazać jako scenograf i twórca. Czuję się potrzebny w kreowaniu. Być może ta optymalna metoda pracy z Pawłem Pawlikowskim stała się dla mnie sposobem na swoje wypozycjonowanie w zawodzie. Wiem, jak można poczuć się współpartnerem i mieć wpływ na kreację w zakresie koncepcji wizualnej. Szukam reżyserów, którzy są otwarci na taki rodzaj współpracy i dla których kino jest sztuką o silnym ładunku wizualnym. Ciągnie mnie do kina wizualnego, ale o jakimś głębszym przesłaniu, które przemawia wielopłaszczyznowo, czasem jest bolesne, a czasem nas wzrusza, a czasem uśmiechamy się gorzko. Do kina intelektualnego, osobistego, trochę z pogranicza psychologii. Nie jest mi blisko do kina masowego, a takie propozycje przychodzą czasem do mnie i Kasi Sobańskiej (współscenografa „Idy” i „Zimnej wojny” - przyp. red.). Te łatwo i zdecydowanie odpuszczam.
Duet z Katarzyną Sobańską to duet marzeń?
Wszyscy nas o to pytają. Każdy z nas trochę inaczej pewne rzeczy czuje i widzi. Ale jeśli twórcza konfrontacja służy danemu projektowi, to cała reszta jest naszą tajemnicą… Wydaje mi się, że do tej pory ten nasz dialog kobiety i mężczyzny, innej wrażliwości, zbudował dodatkową wartość. Z Kasią mamy takie porównanie, że ta nasza współpraca to wspinaczka z asekuracją. Czujemy się wsparciem w sytuacjach trudnych, których nie brakuje w filmie, bo to czasem jest praca w okopach (śmiech).
Śledzi pan typowania przed Oscarami? Widział pan „Romę”?
Rankingów nie śledzę, a „Romę” widziałem. Niezręcznie jest mi o tym mówić, zostawiłem sobie ten film na sam koniec. Już wszyscy praktycznie widzieli „Romę”, porównują ten film z „Zimną wojną” i teraz dyskutują. Ciekawą sprawą jest, że Paweł Pawlikowski jest przyjacielem Alfonso Cuarona, czyli reżysera „Romy”. Oba filmy na wielu festiwalach konkurują ze sobą, teraz spotykają się na rynku amerykańskim. Ja jestem nieobiektywny i mogę powiedzieć, że doceniam pracę, czuć tam rozmach kina hollywoodzkiego, ale jestem absolutnym fanem zdjęć, które zostały zrobione w „Zimnej wojnie”. Tym bardziej się ucieszyłem, kiedy w dniu, gdy rozdawane były nagrody BAFTA, Łukasz Żal dostał nagrodę przyznaną przez środowisko amerykańskich operatorów. Bodajże jako pierwszy Polak. Trzymam teraz mocno kciuki za jego nominację do Oscara, licząc, że ją odbierze, tym bardziej że obraz to też scenografia.
Pana zdaniem Joanna Kulig może spełnić hollywoodzki sen?
Chcę wierzyć, że tak. Myślę, że Asia też w to wierzy, w Stanach Zjednoczonych ma świetną agencję, jest otwarta na to, by zaistnieć. Jest wspaniałą europejską aktorką. Oby ten hollywoodzki sen jej się spełnił.
Mieszka pan w Warszawie. Gdzie jest miejsce dla Katowic?
Jestem Ślązakiem. Tu się urodziłem i wychowałem. Tu mieszkają moi rodzice. To miejsce na mapie świata, które jest szczególne w moim sercu i zawsze z sentymentem do niego wracam. Poza tym uczę też na Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. Czuję coś w rodzaju misji. Jest dla mnie ważne, że robię też coś dla Śląska, nawet gdy jestem daleko. Lubię wracać do Katowic, do osób mi bliskich oraz przestrzeni, które mnie ukształtowały. Śląsk to mój czakram, nawet jak jestem w dalekich rozjazdach.
Czego się życzy ekipie udającej się na rozdanie Oscarów?
Dystansu, może dobrej zabawy?