Marcin Daniec: Życzę zdrowia. Resztę kombinujcie sami
Uwielbiany artysta kabaretowy, zatwardziały kibic sportowy, syn, mąż, zięć, ojciec, dziadek... Oto wszystkie wcielenia Marcina Dańca. Prawie wszystkie…
Jesteś na scenie prawie 40 lat. Ale zapewne zdolności aktorsko-kabaretowe zdradzałeś jeszcze w latach szkolnych?
Na scenie występuję od trzeciego roku życia. Moją pierwszą rolą w przedszkolu w Wielopolu Skrzyńskim była niema rola grzyba. Wypomniałem to pani dyrektor, Ziucie, po 50 latach, podczas mojego recitalu w Nowym Jorku. Siedziała w pierwszym rzędzie i w ogóle się nie zmieniła. W podstawówce moją specjalnością były monologi, które opracowywałem z książki „Wiecha“ (Stefan Wiechecki ps. Wiech - polski prozaik, satyryk, publicysta i dziennikarz - red). Występowałem też w zespole wielopolskiego GOK-u Karnawałowa Tarantella. Mieliśmy trasy koncertowe: Glinik, Wiśniowa, Ropczyce, Sędziszów. W jasełkach grałem równocześnie trzy role: Żyda, studenta i... Śmierć z kosą. W czasach licealnych śpiewałem piosenki Jaremy Stępowskiego, Jacka Lecha i Romana Gierczaka.
Na zawodowej scenie podziwialiśmy cię w różnych wcieleniach: Marcinka, Górala, Ignacego... Która z kreowanych postaci jest ci najbliższa, a którą - twoim zdaniem - najbardziej lubią widzowie?
Role Marcinka, Ignacego, Waldemara K., Górala, Kibica wymyśliłem na studiach. Nigdy nie chciałem być w kabarecie tym samym facetem, od pierwszej do ostatniej minuty. Każdą z moich postaci uwielbiam. Publiczność najbardziej lubi Marcinka.
Skąd pomysły na takie postacie?
Większość tekstów wymyśla życie. Satyryk musi mieć wyczulony wzrok i słuch. Wszyscy - z satyrykiem włącznie - wyprawiają takie rzeczy, że większość z nich po niewielkim oszlifowaniu od razu nadaje się do kabaretu. Boję się tylko, że teraz wszyscy zgłoszą się po tantiemy...
Kreacja, do której często powracasz, to kibic. Dodajmy - sport to także twoja wielka pasja. Może nie wszyscy wiedzą, że skończyłeś AWF.
W czasach szkolnych zarządziłem, że każdy z kolegów musi mieć notesik i w nich zapisywaliśmy swoje sportowe rekordy. Pożyczaliśmy od pani z wf-u kulę, dysk, oszczep i najważniejsze: dwudziestometrową taśmę do mierzenia. Codziennie odbywały się „Igrzyska Olimpijskie“. Codziennie też graliśmy w piłkę nożną i siatkówkę. Żeby popływać, musieliśmy darniami i palikami robić zastawę na naszej Wielopolce. Wychowałem się na LKS-ie Wielopolanka. Najpierw oglądałem ich mecze, potem grałem w tej drużynie wiele lat, zresztą, z sukcesami. Do dziś należy do mnie rekord strzelonych goli. Przepraszam za nieskromność, ale, jako junior, spisywałem się bardzo dobrze! Nigdy nie zapomnę meczu w... Małej. Ponieważ zepsuł się autobus klubowy, pojechaliśmy na mecz... wołgą, którą jeden z kolegów, obecnie ordynator szpitala w Rzeszowie, zabrał ojcu! Dziewięciu zawodników jechało w środku, dwóch najmłodszych, Andrzej i ja, w... bagażniku! Podczas meczu strzeliłem cztery gole. Kibicowałem wtedy Stali Rzeszów, która miała Janka Domarskiego. Potem jeździliśmy do Mielca na Stal z Kasperczakiem, Latą i Szarmachem. Na studia dostałem się na AWF do Krakowa, bo nie wiedziałem jeszcze, czy chcę grać na boisku, czy na scenie. Od wielu lat kibicuję Wiśle, ale nadal śledzę losy klubów z Podkarpacia!
Twoje kolejne wcielenie to mąż, ojciec, dziadek. Ale tu już nie ma kabaretu, tu jest życie. Jak się sam w tych rolach oceniasz? Jaka notę byś sobie wystawił? Masz żonę, dwie córki, wnuczkę. Same kobiety. Chyba nie jest łatwo?
W życiu, tak jak w kabarecie, raz jest wesoło, innym razem smutno. Mam dorosłą córkę z pierwszego małżeństwa, Karolinę. Z moją obecną żoną jesteśmy z sobą już 15 lat. Mamy wspaniałą 9-letnią córkę, Wiktorię. 4 lata temu urodziła się moja wnuczka, Julka. Każdej poświęcam maksymalnie dużo czasu, serca i energii. Uważam, że jestem jednym z najlepszych mężów, ojców i dziadków na świecie.
A która rola życiowa wyszła ci jednak najlepiej?
Na pewno, syna. Jestem pewien, że moja śp. mamusia, która na pewno jest w niebie, jest ze mnie dumna. Myślę o Niej codziennie. Znakomicie też gram rolę ojca. Zaryzykuję, że u obu córek nie znajdziesz na mnie ani jednego haka! O tym, że jestem najlepszym mężem na świecie, może powiedzieć ci moja żona, Dominika. Moi najukochańsi teściowie, Halinka i Ryniu, mówią do mnie zięciulek!
A czego Marcin Daniec dowiaduję się o sobie choćby w Internecie? Nie przeraża cię ten wirtualny świat? Wszystko tam można anonimowo napisać...
Pierwszym SMS-em był napis „d..a“ na płocie. Do dziś nie wiemy, kto był jego nadawcą. Kiedy pojawił się Internet, natychmiast stwierdziłem, że anonimowość będzie sprzyjała także negatywnej formie kontaktów międzyludzkich. Ja wolę skupiać się na pozytywnej wartości Internetu, a ta jest bezcenna. Skorzystam jednak z okazji i sprostuję kilka bezsensownych plotek o mnie:
Po pierwsze - nie można pisać o mnie: „Kabareciarz z tamtej epoki“, bo nagrodę za debiut dostałem w... 1993 roku na festiwalu w Opolu.
Po drugie - mam dwie córki, a nie trzy!
Po trzecie - nie mogła moja druga żona rozbić mojego małżeństwa, bo pobraliśmy się 15 lat po moim rozwodzie.
Po czwarte - moja żona nie wyszła za mnie z powodu ciąży i dla kariery, bo nasza córeczka urodziła się 6 lat po ślubie, a żona nie występuje na scenie!
A najfajniejsze wspomnienie z młodości na Podkarpaciu?
Dzięki mojej mamusi i mojej siostrze miałem szczęśliwe dzieciństwo. Mam wspaniałe wspomnienia, kiedy byłem ministrantem. Naszym katechetą był jeden z najwspanialszych księży na świecie, Stanisław Woźniak. W podstawówce i w liceum moim drugim domem był dom kultury. Pod dyrekcją Stasia Świerada śpiewałem piosenki w kwartecie chłopięcym. Potem wymyślił zespół estradowo-kabaretowy, w którym mówiłem monologi, a moją koronną piosenką była „Zabrałaś mi lato“ Gierczaka. Na konkursach recytatorskich w Sędziszowie i Rzeszowie zdobywałem nagrody: lampkę nocną, płyty długogrające i komplet flamastrów. W liceum w Ropczycach występowałem w montażach słowno-muzycznych w reżyserii naszej kochanej polonistki, Eli Wojdon. To jej zaśpiewałem, wzbudzając sensację w szkole, piosenkę Jacka Lecha, „Dwadzieścia lat“. Niewiele brakowało, żeby profesor od wf-u zapisał mnie na treningi do Wisłoki albo Stali Rzeszów. Nie zapomnę też wyjazdów wakacyjnych z moją siostrą Mariolą nad Solinę. Piliśmy mleko z butelki ze sreberkiem, jedliśmy bułki i trójkąciki sera topionego. Ach, te wspomnienia... Andrzej Sikorowski w jednej ze swoich piosenek śpiewa:
Nim na pożarcie rzucą nas tłumom
Chcemy powiedzieć niektórym gościom
To nie tęsknota jest za komuną
To jest tęsknota za młodością.
Sylwestra spędzisz pracowicie?
Rok temu byłem w pracy, ponieważ byłem Wielkim Gatsby w Duble Three by Hilton. Prowadziłem sylwestra do godz. 3. W tym roku będziemy w gronie kilkunastu osób witali Nowy Rok w górach. Narty, mecze tenisowe i wieczorem bal.
Chciałbym, żeby przyszły rok nie był gorszy od poprzedniego. Życzę Państwu, sobie i mojej Rodzinie tylko zdrowia! Resztę i tak musimy wykombinować sobie sami.