Marcin Horała: Wokół Mariana Banasia mamy już serial brazylijski
Nie jesteśmy sparaliżowani sprawą Mariana Banasia. Ona się nałożyła się na moment wysprzęglenia całej partyjno-rządowej maszynerii po wyborach - mówi Marcin Horała, poseł PiS, wiceminister infrastruktury
Szumi Panu w głowie?
Nie zdarza mi się.
Bo szybko Pan awansuje. Cztery lata temu nikt Pana nie znał. Teraz odpowiada Pan za budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego i budżet 30 mld zł.
25 mld - i te pieniądze musimy dopiero zdobyć. A z grona moich znajomych, z którymi wspólnie debiutowaliśmy w Sejmie w 2015 r., chyba jako ostatni zostałem wiceministrem. Przecież Szymon Szynkowski vel Sęk, Sylwester Tułajew, czy Waldemar Buda nominacje otrzymali jeszcze w tamtej kadencji. Łukasz Schreiber jest już nawet ministrem konstytucyjnym.
Żaden z nich nie zdobył nawet części Pana rozpoznawalności.
Sporo razy wystąpiłem w telewizji. Miałem w tym trochę szczęścia. W pewnym momencie stałem się właściwie twarzą reformy sądownictwa, co wtedy było bardzo popularnym tematem. Podobnie było w kolejnych sprawach, jak choćby reforma ordynacji wyborczej.
Ile Pana kosztowała poprzednia kadencja? Na oko co najmniej kilka kilogramów więcej.
Koszt poprzedniej kadencji. Szybko przytyłem na jej początku, udało mi się zrzucić, ale potem kilogramy wróciły. Efekt braku regularnych posiłków.
Jak nieregularny ten tryb był, gdy zbliżało się przesłuchanie Donalda Tuska przed komisją ds. wyłudzeń VAT?
To przesłuchanie miało miejsce już pod koniec prac komisji, tak że czułem się do niego dobrze przygotowany. Wszystko miałem w głowie poukładane. Szczególnie długo nie musiałem się do niego przygotowywać.
Tusk świetnie wypada w takiej szermierce słownej, jaka jest na komisjach. Nie miał Pan Reisefieber?
Tremę miałem, rzeczywiście. Choć większą czułem, gdy po raz pierwszy miałem wystąpić w Sejmie w grudniu 2015 r. Wcześniej Sejm znałem tylko z telewizji. Na żywo jest on dużo mniejszy niż się wydaje, gdy na niego się patrzy oglądając transmisje. W rzeczywistości wszyscy są dużo bliżej siebie.
Dokładnie od tej samej obserwacji zaczął swoją książkę Robert Biedroń.
Naprawdę? Nie czytałem. Wtedy miałem wrażenie, że ci wszyscy najbardziej znani politycy, którzy siedzą w pierwszym rzędzie - Jarosław Kaczyński, Grzegorz Schetyna, Władysław Kosiniak-Kamysz - są na wyciągnięcie ręki. Ale zaskoczył mnie też inny efekt. W Sejmie jest straszna akustyka. Bardzo łatwo zakrzyczeć kogoś, kto stoi na mównicy. Gdy posłowie pokrzykują ze swoich ław, to na tej mównicy nie słychać własnych myśli.
A jak się Pan poczuł, gdy partia oddelegowała Pana do obrony premier Beaty Szydło w czasie wotum nieufności wobec niej. Wskazanie było jednoznaczne: to miał być poseł z ostatnich ław. I padło na Pana.
Sztuką wystąpienia publicznego jest wstrzelić się we właściwy czas. Wtedy starałem się dać odpór opozycji składającej wniosek najlepiej jak umiałem.
Nie czuł Pan wtedy, że otrzymał od własnej partii czarną polewkę? Pana aż ambicja roznosiła - a oni wskazali Pana jako posła tylnych ław.
Nie będę teraz opowiadał o zarwanych nocach na przygotowania do tego wystąpienia, ale kilka godzin na to poświęciłem. Uznałem, że skoro nawet poseł z tylnych ław będzie w stanie wypaść lepiej niż składający wniosek Grzegorz Schetyna, to tym lepiej dla nas.
Ma Pan w sobie gen prymusa - zawsze stara się być najlepszy.
W szkole nie miałem samych piątek. W liceum na półrocze zdarzyło mi się nawet zagrożenie z jednego przedmiotu. Choć na maturze rzeczywiście miałem już tylko oceny bardzo dobre.
Bo Pan zawsze przychodzi obstukany po kokardkę. I tak zostało Panu do dziś.
Zależy od sytuacji. W programie na żywo trudno przewidzieć, co będzie tematem rozmowy - siłą rzeczy trudno się przygotować. Ale w innych sytuacjach to rzeczywiście „na betona” nie przychodzę. Staram się przygotować, doczytać.
Ile Pan doczytywał przed kluczową debatą telewizyjną przed ostatnimi wyborami?
Nie miałem zbyt wiele czasu. O tym, że wezmę w niej udział, dowiedziałem się kilkanaście godzin wcześniej.
We wcześniejszej debacie wystąpił Jacek Sasin i nie miał najlepszych recenzji. I wtedy padło na Pana.
Stres był. Dowiedziałem się o tym, że wystąpię po południu w dniu poprzedzającym debatę. Dostałem telefon akurat, gdy byłem w Gdańsku i ustalałem szczegóły stłuczki, którą właśnie wtedy zaliczyłem. Gdy tylko usłyszałem, co się dzieje, poczekałem tylko, aż laweta zabierze mój samochód, i od razu poleciałem pierwszym samolotem do Warszawy.
A tam od razu w obroty całego sztabu ludzi, który Pana do tej debaty przygotowywał.
Nie. Przede wszystkim poszedłem do sklepu i kupiłem sobie nowy garnitur i buty. Te, w których przyleciałem, do występu w debacie się nie nadawały, a nawet nie zdążyłem wejść do domu po odpowiednie rzeczy. Resztę czasu siedziałem w mieszkaniu, które wynajmuję w Warszawie, i doczytywałem tematy, które w czasie debaty mogły się pojawić, a w których czułem się słabszy merytorycznie. Choćby służba zdrowia, którą na co dzień się nie zajmuję.
I do debaty przygotowywał się Pan sam? Niemożliwe.
Nie mogę mówić o wszystkich szczegółach.
Czyli jednak sztab ludzi tłumaczących, jak układać dłonie w czasie debaty, czy jakimi bon motami rzucać, był w Pana narożniku.
Przed debatą miałem dwa spotkania. Jedno, powiedzmy techniczne, ze specjalistami od tego, jak wypaść w czasie debaty. A drugie polityczno-merytoryczne z kilkoma osobami ze sztabu wyborczego. Mogłem wtedy przegadać spodziewane tematy. Ale większość czasu przed debatą spędziłem sam. To mi odpowiadało, bo z natury jestem raczej introwertykiem.
I gdy miał Pan przygotowania do debaty na szczeblu politycznym, to wtedy Pan usłyszał: słuchaj, Marcin, jak dobrze wypadniesz w debacie, to w nagrodę dostaniesz CPK?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień